Comments
W historii tego kamienia szlachetnego zuchwałe kradzieże przeplatają się z brutalnymi morderstwami oraz płomiennymi uczuciami światowych władców – ale do dnia dzisiejszego nie wiadomo, która część losów Orłowa jest prawdą, a która została zmyślona. Pewne jest natomiast, że jest on jednym z najlepiej zachowanych historycznych diamentów na świecie.
Skąd wzięła się nazwa klejnotu?
Podobnie jak inny kamień szlachetny, o którym już pisaliśmy – owiany złą sławą Czarny Orłow – ten diament również wziął swoją nazwę od nazwiska jednego z jego właścicieli. Książę Grigorij Orłow, bo właśnie o nim mowa, zakupił ten kamień za oszałamiającą kwotę 1 400 000 florenów (co odpowiada sumie 400 000 rubli). Następnie podarował go swojej byłej kochance, carycy Katarzynie II Wielkiej, aby odzyskać jej łaski. Władczyni oczywiście przyjęła cenny upominek, a w zamian przekazała Orłowowi marmurowy pałac w Petersburgu. Był to jednak prezent na otrarcie łez, ponieważ nie obdarzyła byłego ukochanego ponownym uczuciem. Tym sposobem zjawiskowy klejnot trafił jednak do rosyjskiego skarbca i znalazł się wśród cennych ozdób zgromadzonych w Diamentowym Funduszu na Kremlu.
Pochodzenie diamentu
Nie wiadomo, kiedy dokładnie odkryto tę imponującą ozdobę, ale zarówno unikalny szlif, jak i barwa oraz czystość Orłowa jednoznacznie wskazują na miejsce jego wydobycia – Indie. Łatwo jest również zlokalizować kopalnię, w której został znaleziony, czyli Golkondę. Przed XVIII wiekiem była ona bowiem jedynym na świecie źródłem wysokiej jakości bezbarwnych diamentów. Można więc powiedzieć, że Orłow jest ewenementem wśród historycznych kamieni szlachentych, ponieważ pochodzenia wielu z nich do dziś nie udało się ustalić, mimo wielu lat badań i analiz.
Różne wersje losów Orłowa
Sprawa nie jest już tak oczywista, jeśli chodzi o losy Orłowa przed dotarciem na rosyjski dwór. Istnieją bowiem dwie wersje tych wydarzeń i historycy do dziś nie są pewni, która z nich jest bardziej prawdopodobna (szczególnie że obie brzmią bardziej jak legendy niż fakty historyczne). Pierwsza mówi, że klejnot ten był dawniej częścią posągu bóstwa Pana Ranganatha znajdującego się w świątyni Srirangam w stanie Tamil Nadu w południowych Indiach. Ozdoba została umieszczona w miejscu oka bóstwa, ale była na tyle atrakcyjna, że stała się prawdziwą pokusą dla złodzieja. Okazał się nim francuski żołnierz, który od miejscowych dowiedział się o olbrzymich diamentach i postanowił wykorzystać tę wiedzę jako okazję do szybkiego zarobku. W tym celu zdecydował się na zatrudnienie w świątyni, a także zmianę wyznania na hinduizm, ponieważ przedstawiciele innych religii nie mieli do niej prawa wstępu.
Droga do Europy
Po pewnym czasie nadarzył się sprzyjający moment – mężczyzna wykorzystał go i uciekł ze zrabowanym diamentem. Dotarł z nim do Madrasu, gdzie sprzedał swój łup kapitanowi brytyjskiego okrętu za zaskakująco niską sumę 2000 funtów. Nowy właściciel przewiózł klejnot do Londynu i w ten sposób zarobił 10000 funtów – Orłowa zakupił bowiem żydowski kolekcjoner i handlarz za 12000 funtów. Następnie przeprowadzono jeszcze kilka transakcji ze słynnym kamieniem w roli głównej, a jego wartość rosła z każdą z nich. W końcu został zakupiony przez mieszkającego w Amsterdamie kolekcjonera o nazwisku Shaffras. I o ile historia o kradzieży diamentu nigdy nie została potwierdzona, o tyle władze rosyjskie ujawniły, że około roku 1768 książę Orłow rzeczywiście kupił ozdobę od handlarza, który nosił nazwisko Shaffras.
Wśród morderstw i kradzieży
Druga wersja losów Orłowa sprawia wrażenie jeszcze bardziej sensacyjnej. Mieszają się w niej wątki kilku morderstw i zawiłych intryg. Zgodnie z nią diament ten należał do hinduskich władców z dynastii Wielkich Mogołów i dlatego trafił do rąk szacha Mohammeda, który zasiadał na tronie w latach 1719-1748. W 1739 roku został zrabowany wraz z innymi łupami wojennymi przez szacha Iranu Nadira. Jego wojska splądrowały Delhi i Agrę, w wyniku czego do majątku Nadira trafiły również takie słynne klejnoty, jak Koh-i-Nur czy też Darya-i-Nur. Następnie władca ten został zamordowany przez swoje własne wojsko, a jeden z jego żołnierzy wykorzystał tę okazję i ukradł Orłowa po czym udał się z nim do miasta Bassorah położonego na północ od Zatoki Perskiej. Tam spotkał handlarza o nazwisku Shaffras i zaproponował mu sprzedaż imponującego diamentu. Ten jednak nieufnie podszedł do transakcji i poprosił o czas do namysłu. Żołnierzowi zależało nartomiast na szybkim pozbyciu się łupu, dlatego chwilę później znalazł innego kontrahenta – żydowskiego kupca, który chętnie zakupił klejnot za 65000 piastrów i dwa najwyższej klasy konie arabskie.
Pechowy łup
Kiedy żołnierz świętował udaną sprzedaż ozdoby, ponownie spotkał Shaffrasa. Ten zaś przyznał, że po namyśle chciałby zakupić Orłowa, a następnie nie ukrywał swojego rozczarowania, kiedy okazało się to niemożliwe. Odnalazł nawet żydowskiego kupca i zaproponował mu dwa razy wyższą kwotę niż ten zapłacił za kamień, mężczyzna nie był jednak zainteresowany ofertą. Wtedy Shaffras wpadł na inny, bardziej śmiały pomysł. Postanowił zabić kupca i odebrać mu klejnot. Kolejną jego ofiarą padł żołnierz, który również został zamordowany, aby zatrzeć wszelkie ślady. Ciała dwóch mężczyzn Shaffras wrzucił nocą do rzeki Tygrys, a następnie postanowił uciec do Europy i tam sprzedać legendarny diament. Najpierw udał się do Konstantynopola (dzisiejszy Stambuł), a finalnie trafił do Amsterdamu, gdzie przedstawił się jako handlarz kamieniami szlachetnymi.
Fakty dotyczące losów Orłowa
Po pojawieniu się słynnego klejnotu w Amsterdamie jego losy są już znane. Shaffras starał się nawiązać kontakt z europejskimi władcami, aby wśród nich znaleźć nowego właściciela ozdoby. Szczególne zainteresowanie wzbudziła ona na rosyjskim dworze. Caryca Katarzyna zaprosiła nawet Shaffrasa do Petersburga, aby tam dobić targu. Mimo długich negocjacji transakcja nie doszła jednak do skutku, ponieważ cena zaproponowana przez handlarza okazała się zbyt wysoka. Wrócił on więc do Amsterdamu i właśnie wtedy o słynnym diamencie dowiedział się książę Orłow, były kochanek carycy Katarzyny. Wiedział on, jak bardzo zależało jej na tej ozdobie, dlatego postanowił ją zakupić, a następnie podarować ukochanej, aby wrócić do jej łask. Władczyni przyjęła ten prezent, po czym poleciła osadzić go w bogato zdobionym berle zarojektowanym przez jubilera C. N. Troitinskiego. W takiej postaci Orłow jest przechowywany w kremlowskim skarbcu do dziś. Nigdy później nie został wystawiony na sprzedaż ani poddany analizie w laboratorium gemmologicznym, dlatego nie wiadomo, jaką obecnie ma wartość.
Charakterystyka Orłowa
Ten przezroczysty diament o delikatnie niebieskawym odcieniu ma masę wynoszącą 189,62 karata. Jego wymiary to 47,6 x 34,92 x 31,75 mm. Charakteryzuje się również najwyższej klasy czystością, co jest typowe dla najlepszych kamieni szlachetnych pochodzących ze słynnej kopalni Golkonda w południowych Indiach. Nietypowy jest natomiast szlif Orłowa, ponieważ jako jeden z niewielu klejnot ten zachował swój pierwotny, historyczny kształt róży. Jest on charakterystyczny dla diamentów wydobywanych setki lat temu na terenie Indii, dlatego nie ma najmniejszych wątpliwości co do tego, gdzie Orłow został znaleziony. Z jego przyszłością również nie wiąże się żadna niewiadoma. Najprawdopodobniej jeszcze przez wiele lat będzie bowiem zasilał zbiory rosyjskich klejnotów koronnych.
Mimo że jego przodkowie również trudnili się jubilerstwem, on sam był Honorowym Wiceprezydentem GIA, a wielu ekspertów uważało go za najlepszego szlifierza diamentów na świecie, jego życie nie było usłane różami. Lazare Kaplan aż trzykrotnie musiał zaczynać budowanie swojej firmy od zera – najpierw w wieku zaledwie 20 lat, potem na nowym, nieznanym kontynencie, aż w końcu z pożyczonymi 300 dolarami w kieszeni. Te przeciwności nie przeszkodziły mu jednak w zdobyciu światowej sławy oraz uznania innej jubilerskiej legendy – Harry’ego Winstona. Dowiedzcie się więc, jak rozwijała się kariera tego słynnego szlifierza i czym zasłynął on na arenie międzynarodowej.
Kontynuacja rodzinnej tradycji
Mimo że urodził się w Rosji, jeszcze jako dziecko przeniósł się wraz z rodziną do Belgii. To tam dorastał, a już w wieku 13 lat dołączył do rodzinnego interesu. Jego bliscy od trzech pokoleń zajmowali się bowiem jubilerstwem (a wśród jego kuzynów znajdował się też inny legendarny szlifierz – Marcel Tolkowski). Właśnie wtedy, w 1896 roku, został uczniem w fabryce wuja, który także był znanym szlifierzem diamentów. Dzięki rozpoczęciu nauki ich obróbki jubilerskiej w tak młodym wieku, jeszcze przed ukończeniem 20 lat potrafił ciąć i szlifować różne, nawet mocno nieregularne diamentowe samorodki. W tym czasie również wyszedł spod skrzydeł wuja i rozpoczął samodzielną działalność w Antwerpii. Decyzja ta okazała się słuszna. Szybko zdobył bowiem kilka znaczących zleceń, które wzmocniły jego pozycję na rynku i zapewniły rozgłos o nim jako o utalentowanym szlifierzu.
Nieoczekiwany punkt zwrotny
Kariera Kaplana zapewne rozwijałaby się w spokoju w Belgii, gdyby kraj ten nie został zajęty podczas I wojny światowej przez wojska niemieckie. Co prawda szlifierz w tym czasie przebywał w Stanach Zjednoczonych, gdzie udał się wraz z rodziną, aby odwiedzić matkę, ale z powodu wojennej zawieruchy nie mógł już wrócić do swojej ojczyzny, a jego firma upadła. Został zmuszony do pozostania w Ameryce i rozpoczęcia swojej działalności od nowa. Osiadł na dolnym Manhattanie, tam też otworzył swoją pracownię, a następnie przystąpił do pracy – cięcia i szlifowania diamentów. Dzięki konsekwencji, ale także talentowi i doskonałej technice nazwisko Kaplan szybko stało się dobrze znane na amerykańskim rynku jubilerskim. Czym podbił on serca nowych klientów?
Innowacyjność i dar przekonywania
Kaplana ceniono za wyjątkową wyobraźnię, zamiłowanie do eksperymentowania, ale także umiejętność przekonania rozmówcy do swoich racji. Dzięki temu właściciele diamentów i klienci szlifierza, mimo początkowego oporu, często zgadzali się na utratę większej ilości karatów na rzecz unikalnego szlifu czy też perfekcyjnego wydobycia najlepszych cech kamienia powierzonego Kaplanowi. Zyskał on też niemałą popularność dzięki stworzeniu jednego ze swoich ulubionych szlifów – „Oval Elegance”, czyli owalnego kształtu z 58 fasetkami. Sam autor przyznawał, że dzięki takiemu szlifowi kamień wydaje się większy niż jego okrągły odpowiednik o takiej samej masie, a także zyskuje więcej blasku niż w przypadku innych kształtów.
Szkolenie nowego pokolenia szlifierzy
Wraz z rozwojem firmy Kaplan chciał też zatrudniać coraz więcej pracowników, ale jego problemem był brak utalentowanej siły roboczej w Stanach Zjednoczonych. Zaczął więc podróżować, a jej poszukiwania zaprowadziły go aż do Puerto Rico. To właśnie tam stworzył program stażowy, zatrudniając wielu zdolnych szlifierzy, a następnie szkoląc ich zgodnie z własnym doświadczeniem. Mogłoby się wydawać, że renoma szlifierza oraz pozycja jego firmy były wówczas na tyle mocne, że nic nie mogło im zaszkodzić. Niestety, los bywa przewrotny, o czym Kaplan przekonał się po raz kolejny. Wtedy właśnie pojawiła się bowiem jeszcze jedna przeszkoda, na którą szlifierz nie miał wpływu – krach na amerykańskiej giełdzie, który miał miejsce w 1929 roku.
Czy zaczynać od nowa po raz trzeci?
Takie pytanie zapewne zadawał sobie Kaplan. W jego przypadku odpowiedź mogła jednak być tylko twierdząca. Mimo że stracił wówczas wszystkie oszczędności, szybko stworzył plan B. Pożyczył 300 dolarów od swojego syna Leo i dzięki temu wznowił działalność. I tym razem udało mu się odbudować własną renomę. Ciężko pracował, szlifując kolejne klejnoty, aż w 1936 roku otrzymał pracę, dzięki której jego nazwisko miało na zawsze zapisać się w historii jubilerstwa. Zgłosił się do niego sam Harry Winston, aby powierzyć mu obróbkę słynnego 726-karatowego diamentowego samorodka – Jonkera. Nie było to łatwe zadanie, szczególnie że Kaplan doskonale zdawał sobie sprawę, iż jest to zlecenie jego życia. Pikanterii sprawie dodawało to, że kamień ten był ubezpieczony na milion dolarów, ale… polisa nie obejmowała procesu obróbki jubilerskiej. Tak duże ryzyko zapewne wywierało na szlifierzu jeszcze większą presję.
Długie miesiące żmudnej pracy
Kaplan przez wiele miesięcy z uwagą analizował każdy milimetr kwadratowy ogromnego samorodka. Jego bliscy zwykli żartować, że w tym czasie żył, jadł i oddychał tym diamentem. Każdą minutę swojej pracy poświęcał na skomplikowane wyliczenia, których wynikiem miała być odpowiedź na pytanie, jak najlepiej pociąć tego olbrzyma. Po roku tworzenia wielu modeli kamienia i skrupulatnego obliczania linii cięcia szlifierz chwycił w końcu za nóż. Wbił go w klejnot i właśnie wtedy zauważył, że gdyby przeciął Jonkera wzdłuż wyznaczonej właśnie linii, popełniłby poważny błąd. Wrócił więc do swoich wyliczeń, nakreślił kolejną linię i w ten sposób idealnie przeciął zjawiskowy diament.
Spektakularne efekty pracy
Po zakończeniu pracy Kaplan zwykł nazywać Jonkera wybrykiem natury, ponieważ to, co wielu szlifierzy (i początkowo on sam) uznało za płaszczyznę rozpadu na powierzchni diamentu, w rzeczywistości wcale nią nie było. Gdyby więc zasugerował się tym złudzeniem i przeciął ten niezwykle cenny kamień zgodnie ze swoim pierwotnym planem, mógł go zniszczyć. Tak się jednak nie stało. Zamiast tego Kaplan stworzył 13 zjawiskowych klejnotów o masie od 3,53 karata i szlifie bagietki aż do 149,9-karatowego olbrzyma w szlifie szmaragdowym. Największa z tych ozdób zachowała swoją pierwotną nazwę – Jonker – a wielu ekspertów podziwiało ją, przyznając, że jest najbardziej perfekcyjnie skrojonym diamentem na świecie.
Międzynarodowe uznanie
Wkład Kaplana w rozwój przemysłu jubilerskiego był ogromny, dlatego władze Gemmological Institute of America postanowiły odpowiednio uhonorować słynnego szlifierza. W 1964 roku otrzymał on zaszczytny tytuł Honorowego Wiceprezydenta GIA, a w 1979 roku obdarowano go międzynarodową nagrodą „Hall of Fame” przyznawaną przez organizację Retail Jewelers of America. Jej prezes Michael Roman powiedział wówczas, że wyjątkowa wyobraźnia Kaplana oraz jego niezwykła zdolność do wizualizacji kształtów diamentów w trzech wymiarach sprawiły, że wielu uważa go za najlepszego szlifierza diamentów na świecie.
Lazare Kaplan zmarł w 1985 roku w wieku 102 lat, ale stworzona przez niego firma istnieje i rozwija się do dziś. Lazare Kaplan International jest też jedyną spółką w Stanach Zjednoczonych, która zajmuje się obróbką diamentów i jest notowana na giełdzie AMEX, a także posiada światowy patent na proces inskrypcji laserem diamentowym. Można więc powiedzieć, że wysiłki Kaplana i jego trzykrotne budowanie marki od nowa z pewnością nie poszły na marne.
Kamień ten został odkryty prawie 3 wieki temu, ma „brata bliźniaka”, a o sposobie jego wyeksponowania zadecydował legendarny jubiler oraz kolekcjoner diamentów Harry Winston. Jednocześnie jednak losy tej słynnej ozdoby nie są aż tak skomplikowane, jak innych historycznych klejnotów, mimo że przeżył on niejedną wojenną zawieruchę. Jaką więc przebył drogę i gdzie obecnie znajduje się imponujący różowy diament Noor-ul-Ain?
Egzotyczna nazwa…
Noor-ul-Ain w języku arabskim i perskim oznacza „światło oka”. Nazwa ta najprawdopodobniej została nadana, kiedy klejnot ten przewieziono z Indii do Persji. Trafił on tam w 1739 roku wraz z innymi łupami skradzionymi po splądrowaniu Delhi i Agry przez wojska Nadira Szaha Afszara. To wyjątkowo poetyckie i romantyczne określenie diamentu miało zapewne podkreślić jego olśniewający blask. Nie wiadomo jednak, kto je wymyślił, jak ozdoba ta nazywała się wcześniej, kiedy znajdowała się w Indiach, pośród klejnotów cesarzy z dynastii Mogołów. Żadne informacje na temat tego kamienia nie zostały bowiem zachowane.
… i egzotyczne pochodzenie
W przeciwieństwie do niejasności wokół początkowej nazwy tego słynnego XVII-wiecznego kamienia, nie ma wątpliwości co do tego, gdzie został on wydobyty. Pochodzi on bowiem z legendarnej kopalni Kollur zlokalizowanej niedaleko Golkondy w Andhra Pradesh w południowych Indiach. Eksperci uważają też, że Noor-ul-Ain ma tak zwanego brata bliźniaka – Darya-i-Nur („ocean światła”) – czyli diament o innym kształcie, ale identycznym, niezwykle rzadkim bladoróżowym kolorze. Obie te ozdoby zostały najprawdopodobniej stworzone z ogromnego, 400-karatowego samorodka zwanego Diamanta Grande Table. Nie wiadomo jednak, kiedy to się stało oraz czy miało to miejsce jeszcze w Indiach, czy już po wywiezieniu wojennych łupów, w tym cennych klejnotów na teren ówczesnej Persji. Wśród ekspertów częściej pojawia się teoria o obróbce jubilerskiej kamieni, którą przeprowadzono dopiero po opuszczeniu Indii.
Nowe państwo i nowi właściciele klejnotów
Nadir Szah Afszar nie cieszył się długo zrabowanymi ozdobami. W czerwcu 1747 roku został zamordowany przez swoich własnych żołnierzy, którzy następie splądrowali skarbiec należący do władcy. Imperium rozpadło się na mniejsze państwa, a klejnoty koronne, w tym diament Noor-ul-Ain, przejął nowy przywódca jednego z nich – Iranu. Następnie były one przekazywane kolejnym jego szachom, aż w końcu jeden z nich, Mohammad Ali Szah Kadżar, który w wyniku obalenia jego rządów na początku XX wieku musiał szukać schronienia za granicą, próbował wywieźć je do Rosji. Twierdził, że są jego prywatną własnością, ale irańscy rewolucjoniści nie ustawali w staraniach, aby odzyskać niezwykle cenne przedmioty. W końcu się to udało i cała kolekcja, łącznie z diamentem Noor-ul-Ain, wróciła do Iranu.
Serce ślubnej tiary
Po powrocie do kraju kamienie szlachetne wciąż pozostawały zamknięte w skarbcu. Zmieniło się to dopiero w 1958 roku, kiedy to słynny klejnot znalazł się w centrum zainteresowania nie tylko irańskich władców, lecz także wielu innych wielbicieli biżuterii z całego świata. Właśnie wtedy szach Mohammed Reza postanowił poślubić Farah Dibę, która otrzymała od niego z tej okazji zjawiskową diamentową tiarę. Zaprojektował ją jubiler gwiazd – Harry Winston – a w centralnym miejscu tej ekskluzywnej biżuterii znalazł się Noor-ul-Ain. Osadzono go w platynie i otoczono innymi, mniejszymi brylantami, dzięki czemu wyraźnie wyróżnia się na ich tle. Do wykonania tej tiary użyto łącznie 324 różowych, żółtych i bezbarwnych diamentów. Największy z nich jest oczywiście 60-karatowy Noor-ul-Ain, pozostałe zaś mają masę od 14 do 19 karatów.
Charakterystyka klejnotu
Uważa się, że Noor-ul-Ain jest jednym z największych, a także najcenniejszych jasnoróżowych diamentów na świecie. Owalny brylantowy szlif oraz masa wynosząca około 60 karatów dają wymiary 30 x 26 x 11 mm. Oryginalna barwa zapewnia natomiast przynależność do kamieni typu II a. Oznacza to, że w jego strukturze krystalicznej nie ma atomów azotu, ale w wyniku działania niezwykle wysokiego ciśnienia została ona poddana odkształceniom plastycznym podczas formowania się diamentowego samorodka. To właśnie takie deformacje odpowiadają za nietypowe załamywanie się światła dające tak wyjątkowy odcień tego klejnotu.
Niezwykle rzadkie i bardzo pożądane
Różowe diamenty uchodzą również za jedne z najdroższych i najbardziej poszukiwanych kamieni w historii. Dodatkowo występują niezwykle rzadko, przez co ich pojawienie się zawsze wzbudza ogromne emocje. Kiedy zaś zostaną wystawione na sprzedaż, aukcje biją rekordy zarówno pod względem ceny, jak i zainteresowania. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ różowe diamenty stanowią mniej niż 0,1% wszystkich naturalnych kamieni tego typu wydobywanych na całym świecie. Przykładowo w Argyle – kopalni na zachodzie Australii, z której pochodzi obecnie większość różowych klejnotów dostępnych na diamentowym rynku – na jeden karat kamienia w tym kolorze przypada aż 1 000 000 karatów surowca o innej barwie. W przyszłości różowe ozdoby tego typu będą najprawdopodobniej jeszcze droższe, ponieważ w 2020 roku planowane jest zamknięcie kopalni Argyle.
Niezmiennie wśród klejnotów koronnych
Słynny historyczny kamień w 1739 roku dołączył do zbioru klejnotów koronnych, w którym znajduje się do dziś. Jest też jednym z najbardziej znanych diamentów znajdujących się w tej imponującej kolekcji. Nadal pełni także funkcję najważniejszej ozdoby zjawiskowej ślubnej tiary. Z tego powodu nie został jednak poddany szczegółowym badaniom gemmologicznym i nieznane są takie jego cechy, jak chociażby czystość. Nie wiadomo również, jaka jest wartość Noor-ul-Ain. Biorąc jednak pod uwagę jego historię, rozmiar oraz unikatową barwę, możemy być pewni, że jest ona liczona w milionach dolarów. A jeśli w przyszłości któryś z władców Iranu postanowi sprzedać ten kamień, na pewno się o tym dowiemy. Aukcja z takim unikatem będzie bowiem prawdziwą sensacją na skalę międzynarodową.
Nie tylko afrykańskie wesela są barwne i pełne egzotycznych ceremonii, o których my, Europejczycy, nigdy nie słyszeliśmy. Podobnie jest z zaręczynami, w których w przypadku ludu Zulu biorą udział przyszli małżonkowie, ale także całe ich rodziny. Dowiedzcie się więc, jak to jest z gotowością do zamążpójścia młodej kobiety, w jaki sposób odbywają się zaręczynowe negocjacje i kiedy narzeczeni mogą spędzić ze sobą czas tylko we dwoje.
Oficjalna gotowość do zamążpójścia
Zgodnie z wielopokoleniową tradycją ludu Zulu, kiedy rodzina uzna, że kobieta jest już gotowa na zamążpójście, przed jej ojcem pojawia się poważne zadanie, bez którego nie będzie można wydać jej za mąż. Powinien on bowiem zorganizować wtedy specjalną ceremonię zaprezentowania jej wszystkim potencjalnym kandydatom na męża. Lokalna społeczność musi dowiedzieć się, że właśnie w tej rodzinie znajduje się panna na wydaniu. Nie jest to jednak traktowane jako „reklama” dziewczyny, mająca na celu znalezienie jak najatrakcyjniejszego narzeczonego. Taka ceremonia to raczej ważna formalność mówiąca o tym, że ojciec dał córce zielone światło, a cała jej rodzina uznała, że jest ona na tyle dorosła, aby rozpocząć nowe życie. Dopiero po tej ceremonii zainteresowani mężczyźni mogą rozpocząć starania o rękę kobiety.
Przedślubne negocjacje
Mogłoby się wydawać, że tak duża ingerencja rodziny odbiera dziewczynie Zulu prawo do decydowania o swoim ewentualnym małżeństwie. Nic bardziej mylnego. To ona ostatecznie podejmuje decyzję, czy wyjdzie za mężczyznę, który złożył jej taką propozycję. Dopiero po wyrażeniu zgody rozpoczyna się kolejny etap – negocjacje pomiędzy rodzinami przyszłych małżonków. Zulusi uważają bowiem, że kiedy kobieta wychodzi za mąż, to opuszcza własną rodzinę i staje się częścią rodziny męża. Dlatego podczas ceremonii ślubnych nieraz pojawia się nostalgiczny, smutny akcent – rodzina panny młodej wie, że właśnie bezpowrotnie ją „traci”. A zatem ten ród, który w ten sposób doznaje straty, musi otrzymać rekompensatę, czyli tak zwaną lobolę.
Odszkodowanie, ale też ubezpieczenie
Czego używa się jako loboli? Obecnie jest to ustalona z góry ilość pieniędzy. Dawniej, zgodnie z tradycją, było to 11 sztuk bydła. Uważano jednak, że im wyższy jest status społeczny ojca panny młodej, tym większą liczbę krów powinien on otrzymać jako lobolę. Przykładowo wodzowi wsi należałoby się 16 sztuk, ale członkowi rodziny królewskiej nawet 100. Przedstawiciele obu rodzin muszą więc ustalić, ile bydła dostanie ojciec panny młodej. Podarunek ten pełni również taką samą funkcję, jaką setki lat temu w Europie miał pierścionek zaręczynowy. Jest swoistym finansowym zabezpieczeniem kobiety na wypadek śmierci jej wybranka lub odwołania ślubu z jego winy. Lobola to także potwierdzenie dla ojca kobiety, że przyszły zięć otoczy ją odpowiednią opieką.
A co z rodziną pana młodego?
Kolejnym nie do końca trafnym spostrzeżeniem może się okazać to, że rodzina pana młodego musi porządnie się wykosztować, aby mógł on zyskać żonę. I choć rzeczywiście wydadzą oni sporą sumę, to po zakończeniu ceremonii ślubnej nie pozostaną z pustymi rękami. Świeżo upieczona żona, opuszczając swój dom rodzinny, zabierze ze sobą różne prezenty dla teściów oraz rodzeństwa męża. Do takich podarunków – zwanych ukwaba – należą między innymi ręcznie wyplatane kosze, garnki na piwo, maty, koce czy też biżuteria z kolorowych koralików. Aby zyskać sympatię obdarowujących, obdarowani najbliżsi pana młodego noszą otrzymane upominki podczas zabawy weselnej. Zdarza się również, że ojciec panny młodej daje ojcu swojego zięcia o wiele cenniejszy prezent, taki jak krowa albo inne zwierzę domowe. Taka wymiana podarków ma symbolizować formowanie się nowej więzi pomiędzy dwiema nieznanymi sobie dotychczas rodzinami.
Chwile tylko we dwoje
Kiedy już zapadnie decyzja o ślubie dwojga ludzi, mogą oni spędzić ze sobą kilka nocy tylko we dwoje, i to jeszcze przed ceremonią weselną. Muszą jednak wyrazić na to zgodę starsze dziewczęta z otoczenia panny młodej, które następnie będą pilnować, czy zakochani nie zbliżyli się do siebie za bardzo. Jak to zrobią? Co pewien czas będą sprawdzać, czy narzeczona nadal pozostaje dziewicą. Jeśli okaże się, że już nią nie jest, przyszły mąż lub jego rodzina będą musieli zapłacić grzywnę, a ceremonia zaślubin zostanie przeprowadzona natychmiast, bez czekania na ustaloną wcześniej datę. Zgodnie z tradycją ślub powinien się bowiem odbyć podczas pełni księżyca. W przypadku utraty dziewictwa nikt jednak na pełnię nie będzie czekał.
Co zamiast obrączek?
Zaskoczeniem może się dla nas okazać również ślubna biżuteria używana przez Zulusów. Nie gustują oni bowiem w znanych nam obrączkach czy też pierścionkach zaręczynowych. Zamiast tego przyszła panna młoda zaraz po zaręczynach zabiera się za tworzenie innych ozdób. Są to naszyjniki oraz bransoletki wykonane ręcznie z małych koralików w dopasowanych do siebie kolorach. Podczas ślubu zostaną założone przez świeżo upieczonych małżonków i będą informować, że są oni parą. Można więc powiedzieć, że jest to taki odpowiednik naszych obrączek, tylko o wiele bardziej widoczny i kolorowy.
Kilka wesel to nie problem
Z zuluskimi zaręczynami wiąże się też pewien mało romantyczny zwyczaj. Jeden mężczyzna może bowiem oświadczyć się kilku kobietom, a następnie wszystkie je poślubić. Poligamia jest bowiem powszechna wśród Zulusów. Jedynym warunkiem, jaki musi spełnić przyszły mąż, jest posiadanie odpowiednio wysokiego majątku, który umożliwi mu zapłacenie za każdą z żon. Co ciekawe, podobna zasada nie dotyczy kobiet. Nawet jeśli wywodzą się one z bogatej rodziny, mogą mieć tylko jednego męża, a wszystkie przypadki ich niewierności są surowo karane i potępiane przez lokalną społeczność.
Dziś oczywiście nie wszystkie z tych tradycyjnych ceremonii zaręczynowych są przestrzegane. W bardziej nowoczesnej wersji dwoje młodych ludzi się w sobie zakochuje, a następnie informują oni rodziców o planowanym małżeństwie. Wtedy odbywa się obowiązkowa lobola, w wyniku której ojciec przyszłej panny młodej otrzymuje ustaloną sumę pieniędzy i rozpoczynają się przygotowania do ślubu.
Wystarczy zobaczyć to nazwisko i już przed oczami pojawiają się najpiękniej lśniące diamenty. Nic dziwnego – Joseph Asscher zdobył międzynarodową sławę jako twórca słynnego szlifu tych kamieni szlachetnych oraz autor obróbki największego diamentowego samorodka wszech czasów, gigantycznego Cullinana. Był to także jeden z najlepszych szlifierzy w Holandii – kraju, który do dziś jest uważany za światową kolebkę tej niezwykle trudnej sztuki. Poznajcie więc drogę, jaką przebył Asscher, aby osiągnąć szlifierskie mistrzostwo.
Rodzinna tradycja
Rodzina Asschera od trzech pokoleń zajmowała się jubilerstwem i obróbką kamieni szlachetnych. Nic więc dziwnego, że przyszłość zarówno młodego Josepha, jak i jego brata Abrahama zaplanowano w tej samej branży. Mężczyźni uczyli się fachu pod czujnym okiem ojca i dziadka, a kiedy zdobyli już cenne doświadczenie, w 1854 roku wspólnie założyli firmę Asscher Diamond Company. Z czasem zmieniła ona swoją nazwę na bardziej prestiżową – The Royal Asscher Diamond Company – i pod taką postacią istnieje do dziś. Był to jednak dopiero początek międzynarodowych sukcesów tego niezwykle zdolnego szlifierza.
Światowa sława
1902 rok był przełomowy dla Josepha Asschera. Właśnie wtedy zaprojektował on słynny szlif diamentów, który zyskał nazwę od nazwiska swojego twórcy.
Pomysł ten okazał się tak dużym sukcesem, że szlif Asscher szybko stał się jednym z najbardziej pożądanych w jubilerstwie. Jego odtworzenie nie należało też do łatwych zadań, ponieważ nie posiadał z góry ustalonych proporcji czy też wymiarów, które mogłyby wytyczyć sposób obróbki. Doświadczony szlifierz musiał więc podejść do każdego diamentu w sposób indywidualny, tak aby maksymalnie wydobyć jego blask, wzmocnić odbijanie się światła i w ten sposób pokazać jego unikalne piękno.
Opatentowany projekt
Szlif Asscher szybko stał się prawdziwym hitem. Zainteresowanie diamentami o takim kształcie było naprawdę duże, a Joseph odnotował spektakularny wzrost sprzedaży klejnotów pochodzących z jego pracowni. Słynny twórca trzymał rękę na pulsie – kiedy tylko dostrzegł potencjał swojego projektu, natychmiast go opatentował, tak aby wszystkie kamienie o takim kształcie mogły powstawać tylko w jego firmie. Pomysł ten okazał się strzałem w dziesiątkę, a Asscherowi zapewnił światową sławę oraz stałe miejsce w historii jubilerstwa. A także kolejne zlecenia, o których marzył wówczas każdy profesjonalny szlifierz.
Oszlifowanie legendarnego Excelsiora
Już w rok po zaprojektowaniu nowego szlifu sława Josepha Asschera zapewniła mu kolejne niezwykle wymagające, ale też prestiżowe zadanie: obróbkę jubilerską największego wówczas diamentowego samorodka – 997-karatowego Excelsiora. Wymagał on niezwykle dużych umiejętności szlifierskich, ponieważ w jego strukturze znajdowały się liczne zanieczyszczenia. Nie dało się ich pozbyć i jednocześnie stworzyć jeden duży kamień, dlatego po wielu dokładnych wyliczeniach Asscher postanowił rozbić go na 10 mniejszych diamentów i w ten sposób pozbyć się wszystkich wad ogromnego samorodka. Każdy z powstałych w ten sposób diamentów cieszył się ogromnym zainteresowaniem, dlatego szybko zostały one sprzedane anonimowym kolekcjonerom.
Jedno z największych wyzwań w historii
Kolejne wyzwanie zawodowe pojawiło się niewiele później. Jeszcze przed znalezieniem słynnego diamentowego giganta, 3 106,75-karatowego Cullinana, Joseph Asscher uchodził za wybitnego artystę w swoim fachu. Wielu ekspertów nazywało go największym szlifierzem na świecie, nic więc dziwnego, że kiedy w 1905 roku w kopalni Premier niedaleko Pretorii w RPA wydobyto największy diament wszech czasów, król Edward VII zlecił jego obróbkę właśnie Asscherowi. Miał on za zadanie podzielić ogromny samorodek na trzy mniejsze kamienie, które następnie zasiliłyby pokaźny zbiór brytyjskich klejnotów koronnych.
Dwie próby obróbki Cullinana
Według niektórych relacji cięcie i szlifowanie tak wielkiego diamentu miało się odbyć w iście spektakularny sposób. Pierwszą próbę Joseph Asscher podjął w lutym 1908 roku przed zgromadzonym tłumem mieszkańców Amsterdamu. Wszyscy oni chcieli zobaczyć na własne oczy, jak imponujący samorodek rozpada się na mniejsze kawałki. Ku rozczarowaniu widowni, zabieg się nie udał – ostrze, które miało przeciąć klejnot, złamało się po pierwszym uderzeniu, a sam Cullinan pozostał w nienaruszonym stanie. To początkowe niepowodzenie sprawiło, że tydzień później kolejna próba odbyła się przy zdecydowanie mniejszej widowni. Brali bowiem w niej udział tylko Asscher i towarzyszący mu notariusz. Szlifierzowi wystarczyło wówczas jedno cięcie, aby precyzyjnie rozłupać kamień zgodnie ze swoimi obliczeniami. Powstałe w ten sposób diamenty ozdobiły brytyjską koronę oraz biżuterię należącą do rodziny królewskiej.
Tragiczny zwrot w rodzinnej historii
Mogłoby się wydawać, że po zaprojektowaniu własnego szlifu i spektakularnej obróbce największego diamentu wszech czasów nic nie zagrozi karierze Josepha Asschera. Wtedy jednak pojawił się problem nie do pokonania – II wojna światowa. Wszyscy członkowie rodziny Asscherów byli pochodzenia żydowskiego, dlatego w wyniku jej tragicznych wydarzeń w 1945 roku zostali deportowani z Holandii i zesłani do obozów koncentracyjnych. Znajdujące się w ich posiadaniu cenne klejnoty zarekwirowano, patent na szlif Asscher wygasł, a po rodzinnej firmie nie pozostał żaden ślad. Wielu przedstawicieli rodu nie wróciło nigdy do kraju, ponieważ zginęło w obozach. Joseph należał do tych, którym udało się przetrwać. Po zakończeniu wojennej zawieruchy udał się z powrotem do Amsterdamu z ambitnym planem odbudowania rodzinnej marki.
Powrót dawnej świetności
Mimo niezwykle trudnej próby, na którą został wystawiony Joseph Asscher, odtworzył on rodzinne imperium i przywrócił mu przedwojenną sławę. O tym, że wysiłki te zakończyły się sukcesem, świadczy chociażby zaszczytny królewski tytuł nadany firmie w 1980 roku przez holenderską królową Julianę. Po śmierci Josepha zarządzanie marką przejęli jego synowie Joop i Edward. W 1999 roku rozpoczęli oni prace nad ulepszeniem słynnego szlifu. Wkrótce potem – w setną rocznicę jego opatentowania – zaprezentowali nową jego odsłonę znaną pod nazwą „Royal Asscher Cut”. Ma on dodatkową przerwę w pawilonie diamentu oraz 74 fasetki zamiast pierwotnych 58. Dzięki temu znacznie lepiej odbija światło i wydobywa piękno tych kamieni.
Godny następca szlifu Asscher
Dziś znalezienie diamentu w szlifie Asscher jest dość trudne. Klejnoty te znajdują się bowiem głównie wśród rodzinnych pamiątek lub w zbiorach największych kolekcjonerów. Czasem pojawiają się w sprzedaży w słynnych domach aukcyjnych i zwykle są kupowane za zawrotne sumy. Z kolei szlif Royal Asscher nadal jest używany. Podobnie, jak swój pierwowzór, również został on opatentowany, dlatego może być wykorzystywany wyłącznie przez markę rodziny Asscherów. Jest również zarejestrowanym znakiem towarowym, a firma ma wyłączne prawa do jego nazwy. Aby zapewnić autentyczność diamentom Royal Asscher, każdy z nich oznacza się logiem marki oraz unikatowym numerem identyfikacyjnym. Jest on rejestrowany w The Royal Asscher Diamond Company, a do klejnotu dołączany jest certyfikat autentyczności.
Marka Josepha Asschera dziś
Szacuje się, że obecnie mniej niż 75 szlifierzy na całym świecie posiada kwalifikacje umożliwiające odtworzenie szlifu Royal Asscher. Pracują oni głównie w siedzibie firmy The Royal Asscher Diamond Company, która znajduje się w Amsterdamie, czyli tam, gdzie miała ona swój początek. Dwie kolejne otworzono w Nowym Jorku oraz w Tokio, a w 2011 roku marka rozpoczęła swoją ekspansję na rynku chińskim. Można więc powiedzieć, że diamentowa legenda stworzona przez Josepha Asschera trwa do dziś.
Źródło zdjęć: Wikipedia
Ten historyczny kamień przez setki lat znajdował się w królewskich skarbcach azjatyckich władców, aż zainteresował się nim jeden z najsłynniejszych XX-wiecznych kolekcjonerów diamentów. To właśnie dzięki niemu świat dowiedział się o istnieniu klejnotu o nazwie Nepal.
Nepal – pochodzenie nazwy diamentu
Ten legendarny kamień szlachetny jest znany pod taką samą nazwą, jaką nosi jedno z południowoazjatyckich państw. Nepal, bo właśnie o nim mowa, słynie jednak z wysokich gór – Himalajów – a nie z wydobycia brylantów. Klejnot ten nie został bowiem znaleziony na terenie tego kraju, ale był w posiadaniu kilku pokoleń rodziny królewskiej, która nim rządziła.
Indyjski rodowód?
Istnieje niewiele informacji na temat początkowych losów diamentu Nepal. Eksperci zakładają jednak, że pochodzi on z jednej z historycznych indyjskich kopalni – najprawdopodobniej znajdującej się w Kollur niedaleko Golkondy na południu kraju. To miejsce wydobycia cennych kamieni szlachetnych odkryto w połowie XVI wieku, w latach 1540-1560. Było ono znane wówczas z produkcji doskonałych jakościowo bezbarwnych klejnotów, ale także tych w fantazyjnych kolorach, na przykład żółtym, niebieskim czy różowym. Ozdoby z rejonu Golkondy zaczęły więc kojarzyć się z najwyższą jakością i taka opinia o nich krąży do dziś.
Pojawienie się w sąsiednim kraju
Wydobywane w XVI wieku w okolicach Golkondy diamenty trafiały głównie na trzy rynki: do stolicy imperium Persów, do Agry i Delhi w Indiach oraz na dwory europejskich monarchów, głównie do Londynu, Paryża, Lizbony, Madrytu czy też Amsterdamu. Nepal graniczy z Indiami, jest więc bardzo prawdopodobne, że słynny klejnot nieco zboczył z tej utartej ścieżki i pojawił się w zbiorach nepalskiej rodziny królewskiej właśnie po odkryciu go w sąsiadującym kraju. Trafił do władców z dynastii Malla, którzy rządzili Nepalem od X aż do XVIII wieku. Eksperci zakładają, że znalazł się w ich posiadaniu około XVII wieku, kiedy kopalnie Golkondy przeżywały czasy świetności.
Setki lat na nepalskim dworze
Mimo burzliwych losów samego kraju, któremu diament zawdzięcza swoją nazwę, pozostawał on przez wiele stuleci w skarbcu nepalskiej rodziny królewskiej. Nie wpłynęły na niego ani zmiany administracyjne – podzielenie Nepalu na mniejsze prowincje, a następnie ponowne zjednoczenie go po latach – ani walka kolejnych dynastii o władzę. Bezpiecznie przetrwał kilka pokoleń zmieniających się władców i był tak dobrze strzeżony, że nie udało się go wykraść, co miało miejsce w przypadku innych cennych historycznych klejnotów. Dopiero w XX wieku – a dokładniej w 1957 roku – rozpoczęła się jego droga na Zachód.
Nowy właściciel i nowa koncepcja
Nie wiadomo, jak to się stało, że kamień Nepal znalazł się w posiadaniu indyjskiego handlarza diamentami. Pewne jest natomiast, że to właśnie on wystawił cenną ozdobę na sprzedaż. Zainteresował się nią słynny nowojorski jubiler i kolekcjoner brylantów Harry Winston. Nie byłby on sobą, gdyby nie spróbował ulepszyć swojego nowego nabytku, tak aby jeszcze bardziej podkreślić jego piękno. W tym celu postanowił poddać go ponownej obróbce jubilerskiej. Po przycięciu i oszlifowaniu Nepalu jego początkowa masa 79,50 karata zmniejszyła się o jedyne 0,09 ct, ale jednocześnie kamień zyskał nowy blask. Wtedy również rozpoczęła się jego międzynarodowa kariera.
Światowa sława diamentu Nepal
Jako doświadczony kolekcjoner i właściciel prawdziwego jubilerskiego imperium, Harry Winston dobrze wiedział, co zrobić, aby o jego nowym diamencie zrobiło się głośno. Już w rok po jego zakupie – w kwietniu 1958 roku – Nepal znalazł się w czasopiśmie „National Geographic”. Poświęcono mu obszerny artykuł, w którym wartość klejnotu wyceniono na 500 000 dolarów. Został też wtedy zaprezentowany jako główna ozdoba imponującej diamentowej zawieszki zaprojektowanej przez Winstona. W tej biżuterii słynny kamień otaczają mniejsze bezbarwne diamenty o różnych szlifach, dzięki czemu wydaje się on jeszcze większy niż jest w rzeczywistości.
Skuteczna reklama
Intensywna promocja Nepalu trwała w najlepsze. W 1959 roku był on główną atrakcją wystawy brylantów „Ageless Diamond”, zorganizowanej w Londynie przez dom aukcyjny Christie’s i spółkę De Beers. Skupił wówczas na sobie największą uwagę zarówno tysięcy zwiedzających, jak i ekspertów komentujących to wydarzenie. Wszystkie te działania miały miejsce nie bez przyczyny. Zaraz po zakończeniu londyńskiej wystawy Harry Winston – mistrz XX-wiecznego jubilerskiego PR-u – postanowił bowiem sprzedać Nepal, w którego posiadaniu był przez zaledwie dwa lata.
Tajemniczy nowy właściciel
W wyniku transakcji zainicjowanej przez nowojorskiego jubilera diament Nepal został sprzedany innemu kolekcjonerowi, który jednak wolał pozostać anonimowy. Wiadomo jedynie, że pochodził on z jednego z europejskich krajów, dlatego klejnot nie opuścił wówczas Starego Kontynentu. Tajemnicą pozostaje również kwota, jaką Harry Winston zarobił na tej transakcji – nie ujawniono bowiem ani ceny, jaką zapłacił indyjskiemu handlarzowi, ani sumy wydanej przez nowego nabywcę. Otrzymał on słynny kamień osadzony w zjawiskowym naszyjniku w kształcie litery V. Znajdowało się w nim również 145 mniejszych kamieni w szlifie brylantowym, których łączna masa wynosiła 71,44 karata. W takiej postaci Nepal najprawdopodobniej zachował się do dziś, ponieważ nigdy więcej nie pojawił się w oficjalnej sprzedaży. Nie wiadomo zatem również, jaką ma obecnie wartość i ile skłonni byliby zapłacić za niego współcześni kolekcjonerzy.
Charakterystyka klejnotu
Ten bezbarwny kamień w szlifie gruszki nie został poddany szczegółowym badaniom gemmologicznym, dlatego do dziś nie wiadomo, jaką dokładnie ma barwę oraz czystość. Znana jest natomiast jego masa – wynosi ona 79,41 karata. Eksperci przewidują także, że jego kolor należy najprawdopodobniej do klasy D, nie zostało to jednak potwierdzone w żadnym laboratorium. To przypuszczenie jest bardzo prawdopodobne, ponieważ całkowicie przezroczyste diamenty, które nie posiadają żadnego śladu żółtego zabarwienia, są klejnotami typu II a, znanymi również jako ozdoby najwyższej klasy kolorystycznej – D. Określa się je mianem najczystszych z czystych, ponieważ nie posiadają w swoim składzie atomów azotu. Ich struktura krystaliczna jest też doskonała i nie ma w niej żadnych deformacji, które również nadają brylantom inny kolor. Te cechy zapewniają Nepalowi zaszczytne miejsce w światowej czołówce najsłynniejszych historycznych kamieni szlachetnych.
Do branży jubilerskiej trafił w wieku zaledwie 11 lat i mimo niezwykle trudnych początków nie zraził się, ale przez wiele lat rozwijał swój unikatowy, niepowtarzalny styl. Dzięki temu firma Fouquet stała się XIX- oraz XX-wieczną jubilerską potęgą rozpoznawalną na arenie międzynarodowej. Dowiedzcie się, jak do tego doszło i jakie biżuteryjne dzieła sztuki powstały w pracowni Alphonse’a Fouqueta.
Trudne początki
Fouquet urodził się w 1828 roku we Francji. Niewiele wiadomo o jego pochodzeniu oraz rodzinie, ale – jak sam przyznał w swoich wspomnieniach – do branży jubilerskiej trafił bardzo wcześnie, bo już w wieku zaledwie 11 lat. W 1839 roku rozpoczął bowiem praktyki u słynnego wówczas paryskiego jubilera Henriego Meusniera. Okazał się on nienajlepszym zwierzchnikiem. Zmuszał młodego adepta sztuki jubilerskiej do 14, a nawet 20 godzin pracy dziennie, a także znęcał się nad nim zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Fouquet wytrzymał w pracowni Meusniera pięć lat, po czym przeniósł się na praktyki do innego zakładu. Tam warunki okazały się lepsze, ale wynagrodzenie nadal pozostawiało wiele do życzenia.
Alphonse Fouquet – doskonały projektant i rzemieślnik
Dopiero 1847 rok okazał się dla młodego Francuza przełomowy. Właśnie wtedy doceniono jego talent i zaproponowano mu stanowisko projektanta biżuterii w firmie M. Pinarda. Tam okazało się, że mężczyzna nie tylko potrafi zaprojektować cenne ozdoby, lecz także sprawnie wykonać je na podstawie stworzonych szkiców. Dzięki temu wyróżnił się na tle współpracowników i zdobył opinię niezwykle utalentowanego jubilera. Pomogła mu ona zdobywać doświadczenie w kolejnych salonach jubilerskich, aż w końcu w 1860 roku Alphonse Fouquet otworzył swoją własną pracownię przy paryskiej ulicy Avenue de l’Opera.
Wyjątkowe projekty
W ciągu wielu lat zdobywania doświadczenia Fouquetowi udało się wypracować swój własny, niepowtarzalny styl, który rozkwitł w latach 70. i 80. XIX wielu. Biżuteria projektowana przez Francuza słynęła bowiem z nawiązań do sztuki Renesansu oraz secesji. Ozdabiały ją bogato wysadzane kamieniami sfinksy, smoki, syreny i inne postacie z mitologii. Projekty te zostały docenione nie tylko przez modne paryżanki, lecz także przez innych jubilerów. W latach 70. Alphonse rozpoczął sprzedaż swoich ozdób nie tylko we Francji, lecz także w całej Europie. W 1878 roku wystawił natomiast jeden ze swoich projektów w konkursie odbywającym się w ramach wystawy Universal w Paryżu. Zdobył tam główną nagrodę, a jego dzieła zostały określone jako „absolutnie bezbłędne” przez jubilera Falize. Potem wielokrotnie brał udział w międzynarodowych wystawach oraz konkursach, na których zdobywał liczne wyróżnienia.
Nowatorskie pomysły
Zarówno renesansowe, jak i późniejsze secesyjne projekty Francuza były nie tylko oryginalne oraz bogato zdobione, lecz także – jak na tamte czasy – odważne i kontrowersyjne. Zdziwienie, a także zainteresowanie wzbudziło na przykład umieszczanie w biżuterii Fouqueta wizerunków kobiet, co uchodziło wówczas za nowatorskie, a niektórzy uznali nawet taki zabieg za herezję. Jubiler nie zrażał się jednak krytyką i konsekwentnie promował swój unikatowy styl. Decyzja ta okazała się słuszna, ponieważ stałych klientów przybywało, a marka rosła w siłę. Alfonse’owi udało się również przekazać swoją pasję kolejnym pokoleniom – w 1895 roku zarządzanie firmą przejął bowiem jego syn, Georges.
Rodzinna marka
Georges nie zawiódł nadziei, które pokładał w nim ojciec. Kontynuował jego działalność i projektował biżuterię w stylu secesyjnym. Jednocześnie był oczarowany jubilerskimi nowinkami i nieustannie poszukiwał nowych inspiracji. Historycy uważają nawet, że w tamtym okresie ozdoby marki Fouquet należały do ścisłej europejskiej czołówki, a równać się z nimi mogły tylko klejnoty powstające w pracowni René Lalique’a. W 1925 roku Georges został wybrany na przewodniczącego związku zawodowego paryskich jubilerów „Exposition Internationale des Arts Décoratifs et Modernes”. W 1901 roku przeniósł również salon marki do bardziej ekskluzywnej paryskiej dzielnicy. Otworzył go przy Rue Royale, gdzie do współpracy zaprosił słynnego czeskiego grafika i malarza Alfonsa Muchę. Zaprojektował on wnętrze nowego butiku Fouqueta. Współpraca ta okazała się niebywałym sukcesem, a wystrój nowego salonu okrzyknięto prawdziwym dziełem sztuki.
Biżuteria projektu Gorgesa
Młodszy z pokolenia Fouquetów szczególnie upodobał sobie złoto jako najważniejszy szlachetny kruszec. Dodawał do niego różnokolorowe emalie, opale, róg, perły, a czasami także drobne diamenty. Dominujące były też motywy naturalistyczne, które podbiły serca ówczesnej bohemy, artystów i arystokratów. Jedną z najwierniejszych wielbicielek biżuterii od Fouqueta była też aktorka Sarah Bernhardt. Po 1910 roku Georges postanowił odświeżyć wizerunek swojej marki. Porzucił styl secesyjny na rzecz bardziej abstrakcyjnego, a także rozpoczął przygotowania swojego syna Jeana do przejęcia zarządzania marką.
Następne pokolenie rodu Fouquet
W 1919 roku kolejny jubiler z pokolenia Fouquetów stanął na czele rodzinnej firmy. Jean – bo właśnie o nim mowa – wyspecjalizował się w tworzeniu geometrycznej biżuterii w stylu art déco. Tak jak ojciec, chętnie wykorzystywał kolorowe emalie, a po 1922 roku zaczął produkować broszki, bransoletki, wisiorki i spinki z motywami kwiatowymi. Cenne kamienie szlachetne zastępował onyksem, koralem oraz jadeitem, a także z topazem, akwamarynem, kryształem oraz ametystem.
Najważniejsi przedstawiciele epoki
Dziś biżuterię marki Fouquet można podziwiać w najsłynniejszych muzeach, na przykład w nowojorskim Metropolitan Museum of Art, londyńskim Muzeum Wiktorii i Alberta czy też paryskich Petit Palais oraz Muzeum Carnavalet. Mimo że marka przetrwała burzliwe czasy I wojny światowej, XX-wieczne zawirowania na rynku jubilerskim doprowadziły do jej likwidacji. Potomkowie Alphonse’a Fouqueta do dziś są jednak uważani za jednych z najważniejszych twórców ozdób w stylu art déco. Historycy podkreślają też, że to właśnie ich projekty były przełomowe oraz miały ogromny wpływ na pozostałą biżuterię tworzoną w tamtych czasach.
Biała jedwabna nić zamiast pierścionka zaręczynowego czy też oświadczyny jako prośba aby, przyszła żona gotowała mężowi zupę do końca życia – to tylko niektóre z nieznanych nam zwyczajów zaręczynowych z Kraju Kwitnącej Wiśni. Czy małżeństwa nadal są w nim aranżowane? I czy Japonki noszą pierścionki zaręczynowe? Poznajcie odpowiedź na te i wiele innych pytań.
Zaręczynowi pomocnicy
Jeszcze nie tak dawno, bo do połowy XX wieku powszechnym zwyczajem było aranżowanie małżeństwa przez rodziców przyszłych państwa młodych. Dziś odchodzi się od tej tradycji, a zakochani mają więcej swobody w wyborze żony lub męża. Często jednak pomagają im w tym swaci, a nawet… specjalne biura zajmujące się zawodowo aranżowaniem związków. Przyszli teściowie nadal odgrywają również ważną rolę w ceremonii zaręczyn. Kiedy zakochani zdecydują się już na ten krok, odbywają się tak zwane spotkania zaręczynowe, w których biorą udział również ich rodzice.
Spotkanie pierwsze
Podczas oficjalnego spotkania (tak zwanego yuino lub yui-no), w którym biorą udział potencjalni teściowie, zakochani, a często również swaci, rodzice pana młodego mają za zadanie obdarować przyszłą synową różnego rodzaju prezentami. Należą do nich między innymi podarunki praktyczne (takie, jak ubrania, przedmioty codziennego użytku i pieniądze schowane w specjalnym woreczku), ale również te bardziej tradycyjne – japońska herbata, antałek z sake (symbol radości oraz pomyślności) czy też lniane nici. Upominki te nie są bez znaczenia – pełnią bowiem istotną funkcję również podczas wesela. W tym dniu para młoda ma za zadanie zaprezentować je wszystkim zebranym gościom. Ze względu na uroczysty charakter takiego wieczoru, spotkanie to może kosztować tysiące dolarów. Im rodziny przyszłych państwa młodych są zamożniejsze, tym wyższą kwotę pochłonie taka ceremonia.
Spotkanie drugie
Jeśli obie rodziny uznają, że pierwsze spotkanie zaręczynowe się udało, planują kolejne, tym razem mniej formalne. Po drugiej wizycie oficjalnie rozpoczyna się czas zaręczyn. Jak do tego dochodzi? Zgodnie z tradycją zakochany mężczyzna powinien wypowiedzieć ważne zdanie: „pragnę, abyś gotowała dla mnie zupę miso do końca mojego życia”.
Tak poetyckie, a zarazem oryginalne wyznania nie są Japończykom obce. Dawniej zapewniali oni bowiem o swojej miłości słowami „chcę położyć się z tobą w tym samym grobie”. Delikatniejszą, współczesną wersją opowiedzenia o uczuciu jest natomiast stwierdzenie „chcę zestarzeć się razem z tobą”. Bez względu na wypowiedzianą formułkę, przyszły pan młody musi jednak uzyskać od rodziców wybranki oficjalną zgodę na małżeństwo. Jeśli tego nie zrobi, jego przyszły teść poczuje się znieważony, a ukochana będzie nawet mogła zażądać rozstania. Wielu młodych Japończyków nadal wyznaje bowiem zasadę „rodzina przede wszystkim”.
Tradycyjny upominek od narzeczonego w Japonii
Podczas drugiego spotkania ustalana jest także data ślubu, a przyszły pan młody wręcza swojej wybrance prezent. Nie zawsze jest nim zjawiskowy pierścionek z diamentem, chociaż pary wzorujące się na europejskich zaręczynach często wybierają taką biżuterię. Japońscy tradycjonaliści pozostają natomiast przy innych upominkach – woreczku z pieniędzmi lub białych lnianych niciach, które są symbolem wspólnego celu, czyli spędzenia życia we dwoje. Brzmi romantycznie, prawda?
Zaręczynowa biżuteria
Z drugiej jednak strony Japonki, które są zakochane w modzie i zachodniej kulturze, marzą o złotym pierścionku z diamentem od Tiffany’ego. Prezent taki powinien mieć odpowiednią wartość – w Japonii bowiem wciąż obowiązuje przekonanie, że zaręczynowa biżuteria musi kosztować trzykrotność miesięcznej pensji przyszłego narzeczonego. Średnia wypłata w Kraju Kwitnącej Wiśni wynosi około 350 tysięcy jenów (10 tysięcy złotych). Za pierścionek z brylantem trzeba by więc zapłacić ponad milion jenów (30 tysięcy złotych). Rzeczywistość odbiega jednak od tych wyobrażeń – według badań średnia cena pierścionka zaręczynowego kupowanego w Japonii to 350 tysięcy jenów, a więc równowartość jednej, a nie trzech pensji.
Zaręczynowa moda
Japończycy zazwyczaj wybierają ozdoby wykonane nie ze złota, ale z droższej platyny i ozdobione przezroczystym diamentem w szlifie brylantowym. Zdarza się też, że po wewnętrznej stronie znajduje się grawer lub też zatopiony jest jeszcze jeden kamień, tym razem w kolorze niebieskim. Jest to japońska wersja „czegoś niebieskiego”, co ma przynieść zakochanym szczęście w małżeństwie. Wielbiciele bardziej ekstrawaganckiej biżuterii mogą natomiast zdecydować się na… pierścionek ozdobiony motywami z bajek Walta Disneya. Marka 4℃ przygotowała bowiem specjalną serię, w której znajdują się na przykład zaręczynowe propozycje z wygrawerowaną Myszką Miki.
Upominek z odpowiednią metką
Japonki bez ogródek przyznają także, że bardzo ważna jest marka pierścionka zaręczynowego. Wskazane jest bowiem, aby pochodził on z jednego z najpopularniejszych światowych salonów jubilerskich. Powszechne jest więc konsultowanie tego zakupu z przyszłą żoną – powinna ona doradzić, jaki model, rozmiar, ale nawet jaka firma i cena będą dla niej satysfakcjonujące. Jeśli narzeczony nie zapyta ukochanej o zdanie i nie trafi w jej gust, z pewnością dowie się o jej rozczarowaniu. Zdarzają się nawet pełne zawodu relacje w Internecie, w których młode Japonki piszą, że od dziecka marzyły o pierścionku za np. 1500 tysięcy jenów, oczywiście z błękitną metką Tiffany’ego, a dostały „skromną” ozdobę za jedyne 200 tysięcy, w dodatku nieznanej marki. „Tania” biżuteria zaręczynowa jest też sygnałem dla wszystkich, że obdarowana nią kobieta ma skąpego narzeczonego.
Pomocnicy i mediatorzy
Kolejnymi ważnymi uczestnikami japońskich oświadczyn są inni narzeczeni. Para, która właśnie się zaręcza, wybiera innych zakochanych oczekujących na ślub (najczęściej znajomych), aby ci towarzyszyli im w przygotowaniach do wesela, wspierali ich oraz pomagali przeżyć czas aż do ceremonii ślubnej. Tacy „pomocnicy” mają też być pośrednikami między przyszłym mężem i żoną, a nawet… pogodzić ich ze sobą w razie kłótni i ryzyka odwołania ślubu.
W przeciwieństwie do innych słynnych kamieni szlachetnych pochodzi on z Ameryki Południowej. I tak jak ognisty temperament jej mieszkańców jest znany na całym świecie, tak i ognista barwa tego klejnotu przyniosła mu międzynarodową sławę. Poznajcie więc losy największego czerwonego diamentu w historii – Moussaieff Red.
Dlaczego „Moussaieff Red”?
Nazwa tego diamentu składa się z dwóch elementów. Pierwszy z nich został dodany, aby pokazać światu, czyją klejnot jest własnością. Drugi natomiast podkreśla unikatową barwę tego kamienia szlachetnego. Zanim jednak usłyszano o Moussaieff Red, w latach 90. ozdoba ta została zakupiona przez William Goldberg Corporation of New York. Wtedy nazywała się Red Shield i taką nazwę nosiła aż do 2001 roku, kiedy to wystawiono ją ponownie na sprzedaż. Zwycięzcą aukcji okazała się firma Moussaieff Jewelers Ltd. i w ramach upamiętnienia tej transakcji diament ponownie nazwano – tym razem mianem Moussaieff Red.
Historia klejnotu – zaskakujące odkrycie
W przeciwieństwie do wielu słynnych kamieni szlachetnych, Moussaieff Red nie został odkryty ani w Afryce, ani w Indiach. Miejscem jego pochodzenia jest bowiem… Brazylia. Mimo że kraj ten nie jest diamentowym potentatem, w niektórych jego regionach wydobywa się te minerały. Bohatera dzisiejszego tekstu znalazł natomiast brazylijski rolnik. Zaskakujące odkrycie miało miejsce w połowie lat 90. XX wieku, a wyjątkowo cennym znaleziskiem od razu zainteresowała się firma William Goldberg Diamond Corporation of New York. Nie wiadomo jednak, za jaką kwotę został wówczas zakupiony przez jej przedstawicieli. Pewne jest jedynie, że szybko przetransportowano go do Stanów Zjednoczonych, gdzie szlifierze pracujący dla nowojorskiej spółki przystąpili do jego obróbki jubilerskiej.
Nowy właściciel i nowa nazwa
Masa diamentowego samorodka początkowo wynosiła 13,9 karata. Po przycięciu i oszlifowaniu powstał z niego zjawiskowy 5,11-karatowy klejnot, którego pełna nazwa brzmiała Red Shield by the Goldberg Corporation. Obowiązywała ona tylko do początków XXI wieku – wtedy kamień ten został sprzedany, a nowi właściciele postanowili upamiętnić swoją firmę w określeniu, którym posługujemy się do dziś. Od tamtej pory nie odnotowano kolejnej próby sprzedaży tego słynnego klejnotu, nie wiadomo więc, jaką wartość osiągnąłby on po wystawieniu na aukcji dzisiaj. Można go za to podziwiać w inny sposób – na wielu międzynarodowych wystawach, na których gości jako eksponat.
Muzealna sława
W latach 2003 i 2005 Moussaieff Red można było oglądać w amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej Smithsonian Institution. W 2003 roku gościł on na wystawie „Splendor of Diamonds”, która była czynna od 27 czerwca do 30 września w Waszyngtonie i przyciągnęła tysiące wielbicieli tych cennych kamieni szlachetnych. Obok tego czerwonego klejnotu wystawiono też takie sławy, jak Millennium Star, Heart of Eternity, Steinmetz Pink czy Ocean Dream.
Moussaieff Red – wśród ośmiu najpiękniejszych
Z kolei na przełomie lat 2005 i 2006 Moussaieff Red był gwiazdą wystawy „Diamenty” prezentującej osiem starannie wybranych eksponatów reklamowanych jako najpiękniejsze kamienie na świecie. Do tej elitarnej grupy zaliczono też Millennium Star, Steinmetz Pink, Incomparable, Ocean Dream, Heart of Eternity, Alnatt oraz 616 (diamentowy samorodek, który nie posiadał jeszcze swojej nazwy). Oprócz tych klejnotów w dniach od 8 lipca 2005 roku do 26 lutego 2006 pokazano także takie okazy, jak Eureka, Shah Jahaan, kamienie z kolekcji Aurora oraz 296 naturalnie kolorowych brylantów o łącznej masie 267,45 karata.
Charakterystyka słynnego klejnotu
Moussaieff Red to trójkątny minerał w szlifie brylantowym. Jego najważniejszą cechą jest charakterystyczny kolor, który sklasyfikowano jako fantazyjnie czerwony (lub rubinowo czerwony). Czystość kamienia to IF (internally flawless – wewnętrznie bez skazy), a masa wynosi 5,11 karata. Dzięki temu rozmiarowi po analizie w laboratorium gemmologicznym GIA zyskał on zaszczytne pierwsze miejsce w klasyfikacji największych czerwonych diamentów na świecie. Za tak unikatowymi cechami musi też kryć się odpowiednio wysoka wartość – w 2002 roku Moussaieff Red wyceniono na 8 milionów dolarów. Dziś prawdopodobnie kosztowałby jeszcze więcej.
Wyjątkowa barwa
Dzięki swojemu unikatowemu kolorowi kamień ten zalicza się do diamentów typu IIa. Są one niezwykle rzadkie – szacuje się, że stanowią zaledwie 0,1% wszystkich naturalnie występujących klejnotów tego typu. Czym się charakteryzują? W ich strukturze krystalicznej nie ma atomów azotu. Zazwyczaj daje to przezroczystą barwę, ale w wyjątkowych przypadkach powstają też fantazyjne odcienie, takie jak różowy, fioletowy lub właśnie czerwony. Jak to możliwe? Za kolor minerału odpowiadają albo zawartość atomów azotu, albo odkształcenia plastyczne powstałe podczas przedostawania się tych cennych minerałów do płytszych warstw skorupy ziemskiej.
Tak właśnie stało się z kamieniem Moussaieff Red, dzięki czemu dołączył on do prestiżowej grupy certyfikowanych czerwonych diamentów. Eksperci szacują, że znajduje się w niej zaledwie około 20 klejnotów z całego świata. Dlatego możliwość zobaczenia jednego z nich na żywo jest nie lada gratką. Wystawienie go na sprzedaż byłoby zatem sensacją na skalę międzynarodową. Przed transakcją, w której wziął udział Moussaieff Red, wcześniejsza aukcja z tego typu klejnotem odbyła się w 1987 roku. Wtedy właśnie 0,95-karatowy Hancock Red wylicytowano za 880 tysięcy dolarów. Trzeba było więc czekać kolejne 14 lat, aby ponownie móc zakupić diament o takiej barwie.
Unikat na skalę światową
O wyjątkowości kolorowych brylantów typu IIa świadczą chociażby wyliczenia, których dokonano w kopalniach Argyle w Australii. Odkryto tam, że na jeden karat różowego diamentu produkowanych jest milion karatów wszystkich klejnotów tego typu. A więc różowe kamienie stanowią zaledwie 0,0001% wszystkich pochodzących z tego miejsca. Czerwone klejnoty są jeszcze rzadsze i – co za tym idzie – bardziej wyjątkowe. Ich częstotliwość występowania jest więc jeszcze mniejsza niż 0,0001%. To również miało niemały wpływ na wysoką wartość Moussaieff Red.
Picasso wśród różowych diamentów – takim mianem został nazwany imponujący 14,93-karatowy kamień szlachetny Pink Promise Diamond, który 28 listopada został sprzedany na aukcji Christie’s Magnificent Jewels w Hong Kongu. Zwycięzca licytacji zapłacił za niego imponującą kwotę prawie 32 milionów dolarów.
Ponad 2 miliony dolarów za karat Pink Promise Diamond
Nowy właściciel wylicytował ten cenny klejnot za dokładnie 31 milionów 861 tysięcy dolarów. Masa diamentu wynosi 14,93 karata, a więc każdy z tych karatów kosztował kolekcjonera aż 2,13 miliona dolarów. Eksperci szacowali, że osiągnie on cenę od 28 do 42 milionów dolarów. Imponujące 32 miliony i tak znajdują się więc bliżej dolnej granicy tych przewidywań. Z taką kwotą Pink Promise Diamond znajduje się na drugim miejscu wśród najdroższych minerałów tego typu. Nie pobił bowiem światowego rekordu ustanowionego w grudniu 2009 roku. Wtedy właśnie – również na aukcji Christie’s w Hong Kongu – sporo mniejszy, bo 5-karatowy kamień o tej samej barwie został sprzedany za niemal 11 milionów dolarów. Dało to dokładnie rekordowe 2 miliony 155 tysięcy 332 dolary za karat.
Odważne zmiany poprzedniego właściciela
Zjawiskowy różowy diament został w 2013 roku zakupiony przez gemmologa i jubilera Stephena Silvera. Sprzedano go wówczas jako 16,21-karatowy kamień o barwie fancy intense pink (fantazyjnie intensywny różowy). Nowy właściciel stwierdził jednak, że wystarczy delikatnie oszlifować nowy nabytek, aby jeszcze lepiej wydobyć jego blask i poprawić barwę. Z pomocą doświadczonego szlifierza postanowił podjąć się tego niezwykle trudnego zadania. Planowanie zmian, a następnie obróbka jubilerska zajęła im kilka lat, ale podjęte ryzyko się opłaciło. Po zakończeniu prac klejnot ponownie poddano analizie w laboratorium gemmologicznym GIA, którego eksperci potwierdzili, że jego parametry znacznie się poprawiły. A tym samym wzrosła również jego wartość.
Skąd cena różowego diamentu?
Rahul Kadakia pełniący funkcję International Head of Jewellery w domu aukcyjnym Christie’s powiedział, że Pink Promise Diamond to prawdziwy Picasso w świecie różowych diamentów. Po obróbce zleconej przez Silvera niezwykle rzadki klejnot został bowiem sklasyfikowany przez ekspertów GIA jako fancy vivid pink (fantazyjnie żywy różowy), co jest najwyżej cenioną barwą wśród kamieni szlachetnych. Szacuje się, że zaledwie jeden na 1000 minerałów tego typu otrzymuje taką klasyfikację. Dodatkowo jego czystość to VVS1, a szlif jest owalny. Jest także ozdobą typu IIa, co oznacza, że należy do unikatowej grupy zaledwie 2% naturalnych diamentów wydobywanych na świecie. Ozdabia on biżuterię, w której został otoczony mniejszymi przezroczystymi brylantami. Właśnie w takiej postaci zjawiskowego pierścienia trafił na aukcję w Hong Kongu.