Comments
Mimo że jego przodkowie również trudnili się jubilerstwem, on sam był Honorowym Wiceprezydentem GIA, a wielu ekspertów uważało go za najlepszego szlifierza diamentów na świecie, jego życie nie było usłane różami. Lazare Kaplan aż trzykrotnie musiał zaczynać budowanie swojej firmy od zera – najpierw w wieku zaledwie 20 lat, potem na nowym, nieznanym kontynencie, aż w końcu z pożyczonymi 300 dolarami w kieszeni. Te przeciwności nie przeszkodziły mu jednak w zdobyciu światowej sławy oraz uznania innej jubilerskiej legendy – Harry’ego Winstona. Dowiedzcie się więc, jak rozwijała się kariera tego słynnego szlifierza i czym zasłynął on na arenie międzynarodowej.
Kontynuacja rodzinnej tradycji
Mimo że urodził się w Rosji, jeszcze jako dziecko przeniósł się wraz z rodziną do Belgii. To tam dorastał, a już w wieku 13 lat dołączył do rodzinnego interesu. Jego bliscy od trzech pokoleń zajmowali się bowiem jubilerstwem (a wśród jego kuzynów znajdował się też inny legendarny szlifierz – Marcel Tolkowski). Właśnie wtedy, w 1896 roku, został uczniem w fabryce wuja, który także był znanym szlifierzem diamentów. Dzięki rozpoczęciu nauki ich obróbki jubilerskiej w tak młodym wieku, jeszcze przed ukończeniem 20 lat potrafił ciąć i szlifować różne, nawet mocno nieregularne diamentowe samorodki. W tym czasie również wyszedł spod skrzydeł wuja i rozpoczął samodzielną działalność w Antwerpii. Decyzja ta okazała się słuszna. Szybko zdobył bowiem kilka znaczących zleceń, które wzmocniły jego pozycję na rynku i zapewniły rozgłos o nim jako o utalentowanym szlifierzu.
Nieoczekiwany punkt zwrotny
Kariera Kaplana zapewne rozwijałaby się w spokoju w Belgii, gdyby kraj ten nie został zajęty podczas I wojny światowej przez wojska niemieckie. Co prawda szlifierz w tym czasie przebywał w Stanach Zjednoczonych, gdzie udał się wraz z rodziną, aby odwiedzić matkę, ale z powodu wojennej zawieruchy nie mógł już wrócić do swojej ojczyzny, a jego firma upadła. Został zmuszony do pozostania w Ameryce i rozpoczęcia swojej działalności od nowa. Osiadł na dolnym Manhattanie, tam też otworzył swoją pracownię, a następnie przystąpił do pracy – cięcia i szlifowania diamentów. Dzięki konsekwencji, ale także talentowi i doskonałej technice nazwisko Kaplan szybko stało się dobrze znane na amerykańskim rynku jubilerskim. Czym podbił on serca nowych klientów?
Innowacyjność i dar przekonywania
Kaplana ceniono za wyjątkową wyobraźnię, zamiłowanie do eksperymentowania, ale także umiejętność przekonania rozmówcy do swoich racji. Dzięki temu właściciele diamentów i klienci szlifierza, mimo początkowego oporu, często zgadzali się na utratę większej ilości karatów na rzecz unikalnego szlifu czy też perfekcyjnego wydobycia najlepszych cech kamienia powierzonego Kaplanowi. Zyskał on też niemałą popularność dzięki stworzeniu jednego ze swoich ulubionych szlifów – „Oval Elegance”, czyli owalnego kształtu z 58 fasetkami. Sam autor przyznawał, że dzięki takiemu szlifowi kamień wydaje się większy niż jego okrągły odpowiednik o takiej samej masie, a także zyskuje więcej blasku niż w przypadku innych kształtów.
Szkolenie nowego pokolenia szlifierzy
Wraz z rozwojem firmy Kaplan chciał też zatrudniać coraz więcej pracowników, ale jego problemem był brak utalentowanej siły roboczej w Stanach Zjednoczonych. Zaczął więc podróżować, a jej poszukiwania zaprowadziły go aż do Puerto Rico. To właśnie tam stworzył program stażowy, zatrudniając wielu zdolnych szlifierzy, a następnie szkoląc ich zgodnie z własnym doświadczeniem. Mogłoby się wydawać, że renoma szlifierza oraz pozycja jego firmy były wówczas na tyle mocne, że nic nie mogło im zaszkodzić. Niestety, los bywa przewrotny, o czym Kaplan przekonał się po raz kolejny. Wtedy właśnie pojawiła się bowiem jeszcze jedna przeszkoda, na którą szlifierz nie miał wpływu – krach na amerykańskiej giełdzie, który miał miejsce w 1929 roku.
Czy zaczynać od nowa po raz trzeci?
Takie pytanie zapewne zadawał sobie Kaplan. W jego przypadku odpowiedź mogła jednak być tylko twierdząca. Mimo że stracił wówczas wszystkie oszczędności, szybko stworzył plan B. Pożyczył 300 dolarów od swojego syna Leo i dzięki temu wznowił działalność. I tym razem udało mu się odbudować własną renomę. Ciężko pracował, szlifując kolejne klejnoty, aż w 1936 roku otrzymał pracę, dzięki której jego nazwisko miało na zawsze zapisać się w historii jubilerstwa. Zgłosił się do niego sam Harry Winston, aby powierzyć mu obróbkę słynnego 726-karatowego diamentowego samorodka – Jonkera. Nie było to łatwe zadanie, szczególnie że Kaplan doskonale zdawał sobie sprawę, iż jest to zlecenie jego życia. Pikanterii sprawie dodawało to, że kamień ten był ubezpieczony na milion dolarów, ale… polisa nie obejmowała procesu obróbki jubilerskiej. Tak duże ryzyko zapewne wywierało na szlifierzu jeszcze większą presję.
Długie miesiące żmudnej pracy
Kaplan przez wiele miesięcy z uwagą analizował każdy milimetr kwadratowy ogromnego samorodka. Jego bliscy zwykli żartować, że w tym czasie żył, jadł i oddychał tym diamentem. Każdą minutę swojej pracy poświęcał na skomplikowane wyliczenia, których wynikiem miała być odpowiedź na pytanie, jak najlepiej pociąć tego olbrzyma. Po roku tworzenia wielu modeli kamienia i skrupulatnego obliczania linii cięcia szlifierz chwycił w końcu za nóż. Wbił go w klejnot i właśnie wtedy zauważył, że gdyby przeciął Jonkera wzdłuż wyznaczonej właśnie linii, popełniłby poważny błąd. Wrócił więc do swoich wyliczeń, nakreślił kolejną linię i w ten sposób idealnie przeciął zjawiskowy diament.
Spektakularne efekty pracy
Po zakończeniu pracy Kaplan zwykł nazywać Jonkera wybrykiem natury, ponieważ to, co wielu szlifierzy (i początkowo on sam) uznało za płaszczyznę rozpadu na powierzchni diamentu, w rzeczywistości wcale nią nie było. Gdyby więc zasugerował się tym złudzeniem i przeciął ten niezwykle cenny kamień zgodnie ze swoim pierwotnym planem, mógł go zniszczyć. Tak się jednak nie stało. Zamiast tego Kaplan stworzył 13 zjawiskowych klejnotów o masie od 3,53 karata i szlifie bagietki aż do 149,9-karatowego olbrzyma w szlifie szmaragdowym. Największa z tych ozdób zachowała swoją pierwotną nazwę – Jonker – a wielu ekspertów podziwiało ją, przyznając, że jest najbardziej perfekcyjnie skrojonym diamentem na świecie.
Międzynarodowe uznanie
Wkład Kaplana w rozwój przemysłu jubilerskiego był ogromny, dlatego władze Gemmological Institute of America postanowiły odpowiednio uhonorować słynnego szlifierza. W 1964 roku otrzymał on zaszczytny tytuł Honorowego Wiceprezydenta GIA, a w 1979 roku obdarowano go międzynarodową nagrodą „Hall of Fame” przyznawaną przez organizację Retail Jewelers of America. Jej prezes Michael Roman powiedział wówczas, że wyjątkowa wyobraźnia Kaplana oraz jego niezwykła zdolność do wizualizacji kształtów diamentów w trzech wymiarach sprawiły, że wielu uważa go za najlepszego szlifierza diamentów na świecie.
Lazare Kaplan zmarł w 1985 roku w wieku 102 lat, ale stworzona przez niego firma istnieje i rozwija się do dziś. Lazare Kaplan International jest też jedyną spółką w Stanach Zjednoczonych, która zajmuje się obróbką diamentów i jest notowana na giełdzie AMEX, a także posiada światowy patent na proces inskrypcji laserem diamentowym. Można więc powiedzieć, że wysiłki Kaplana i jego trzykrotne budowanie marki od nowa z pewnością nie poszły na marne.
Kamień ten został odkryty prawie 3 wieki temu, ma „brata bliźniaka”, a o sposobie jego wyeksponowania zadecydował legendarny jubiler oraz kolekcjoner diamentów Harry Winston. Jednocześnie jednak losy tej słynnej ozdoby nie są aż tak skomplikowane, jak innych historycznych klejnotów, mimo że przeżył on niejedną wojenną zawieruchę. Jaką więc przebył drogę i gdzie obecnie znajduje się imponujący różowy diament Noor-ul-Ain?
Egzotyczna nazwa…
Noor-ul-Ain w języku arabskim i perskim oznacza „światło oka”. Nazwa ta najprawdopodobniej została nadana, kiedy klejnot ten przewieziono z Indii do Persji. Trafił on tam w 1739 roku wraz z innymi łupami skradzionymi po splądrowaniu Delhi i Agry przez wojska Nadira Szaha Afszara. To wyjątkowo poetyckie i romantyczne określenie diamentu miało zapewne podkreślić jego olśniewający blask. Nie wiadomo jednak, kto je wymyślił, jak ozdoba ta nazywała się wcześniej, kiedy znajdowała się w Indiach, pośród klejnotów cesarzy z dynastii Mogołów. Żadne informacje na temat tego kamienia nie zostały bowiem zachowane.
… i egzotyczne pochodzenie
W przeciwieństwie do niejasności wokół początkowej nazwy tego słynnego XVII-wiecznego kamienia, nie ma wątpliwości co do tego, gdzie został on wydobyty. Pochodzi on bowiem z legendarnej kopalni Kollur zlokalizowanej niedaleko Golkondy w Andhra Pradesh w południowych Indiach. Eksperci uważają też, że Noor-ul-Ain ma tak zwanego brata bliźniaka – Darya-i-Nur („ocean światła”) – czyli diament o innym kształcie, ale identycznym, niezwykle rzadkim bladoróżowym kolorze. Obie te ozdoby zostały najprawdopodobniej stworzone z ogromnego, 400-karatowego samorodka zwanego Diamanta Grande Table. Nie wiadomo jednak, kiedy to się stało oraz czy miało to miejsce jeszcze w Indiach, czy już po wywiezieniu wojennych łupów, w tym cennych klejnotów na teren ówczesnej Persji. Wśród ekspertów częściej pojawia się teoria o obróbce jubilerskiej kamieni, którą przeprowadzono dopiero po opuszczeniu Indii.
Nowe państwo i nowi właściciele klejnotów
Nadir Szah Afszar nie cieszył się długo zrabowanymi ozdobami. W czerwcu 1747 roku został zamordowany przez swoich własnych żołnierzy, którzy następie splądrowali skarbiec należący do władcy. Imperium rozpadło się na mniejsze państwa, a klejnoty koronne, w tym diament Noor-ul-Ain, przejął nowy przywódca jednego z nich – Iranu. Następnie były one przekazywane kolejnym jego szachom, aż w końcu jeden z nich, Mohammad Ali Szah Kadżar, który w wyniku obalenia jego rządów na początku XX wieku musiał szukać schronienia za granicą, próbował wywieźć je do Rosji. Twierdził, że są jego prywatną własnością, ale irańscy rewolucjoniści nie ustawali w staraniach, aby odzyskać niezwykle cenne przedmioty. W końcu się to udało i cała kolekcja, łącznie z diamentem Noor-ul-Ain, wróciła do Iranu.
Serce ślubnej tiary
Po powrocie do kraju kamienie szlachetne wciąż pozostawały zamknięte w skarbcu. Zmieniło się to dopiero w 1958 roku, kiedy to słynny klejnot znalazł się w centrum zainteresowania nie tylko irańskich władców, lecz także wielu innych wielbicieli biżuterii z całego świata. Właśnie wtedy szach Mohammed Reza postanowił poślubić Farah Dibę, która otrzymała od niego z tej okazji zjawiskową diamentową tiarę. Zaprojektował ją jubiler gwiazd – Harry Winston – a w centralnym miejscu tej ekskluzywnej biżuterii znalazł się Noor-ul-Ain. Osadzono go w platynie i otoczono innymi, mniejszymi brylantami, dzięki czemu wyraźnie wyróżnia się na ich tle. Do wykonania tej tiary użyto łącznie 324 różowych, żółtych i bezbarwnych diamentów. Największy z nich jest oczywiście 60-karatowy Noor-ul-Ain, pozostałe zaś mają masę od 14 do 19 karatów.
Charakterystyka klejnotu
Uważa się, że Noor-ul-Ain jest jednym z największych, a także najcenniejszych jasnoróżowych diamentów na świecie. Owalny brylantowy szlif oraz masa wynosząca około 60 karatów dają wymiary 30 x 26 x 11 mm. Oryginalna barwa zapewnia natomiast przynależność do kamieni typu II a. Oznacza to, że w jego strukturze krystalicznej nie ma atomów azotu, ale w wyniku działania niezwykle wysokiego ciśnienia została ona poddana odkształceniom plastycznym podczas formowania się diamentowego samorodka. To właśnie takie deformacje odpowiadają za nietypowe załamywanie się światła dające tak wyjątkowy odcień tego klejnotu.
Niezwykle rzadkie i bardzo pożądane
Różowe diamenty uchodzą również za jedne z najdroższych i najbardziej poszukiwanych kamieni w historii. Dodatkowo występują niezwykle rzadko, przez co ich pojawienie się zawsze wzbudza ogromne emocje. Kiedy zaś zostaną wystawione na sprzedaż, aukcje biją rekordy zarówno pod względem ceny, jak i zainteresowania. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ różowe diamenty stanowią mniej niż 0,1% wszystkich naturalnych kamieni tego typu wydobywanych na całym świecie. Przykładowo w Argyle – kopalni na zachodzie Australii, z której pochodzi obecnie większość różowych klejnotów dostępnych na diamentowym rynku – na jeden karat kamienia w tym kolorze przypada aż 1 000 000 karatów surowca o innej barwie. W przyszłości różowe ozdoby tego typu będą najprawdopodobniej jeszcze droższe, ponieważ w 2020 roku planowane jest zamknięcie kopalni Argyle.
Niezmiennie wśród klejnotów koronnych
Słynny historyczny kamień w 1739 roku dołączył do zbioru klejnotów koronnych, w którym znajduje się do dziś. Jest też jednym z najbardziej znanych diamentów znajdujących się w tej imponującej kolekcji. Nadal pełni także funkcję najważniejszej ozdoby zjawiskowej ślubnej tiary. Z tego powodu nie został jednak poddany szczegółowym badaniom gemmologicznym i nieznane są takie jego cechy, jak chociażby czystość. Nie wiadomo również, jaka jest wartość Noor-ul-Ain. Biorąc jednak pod uwagę jego historię, rozmiar oraz unikatową barwę, możemy być pewni, że jest ona liczona w milionach dolarów. A jeśli w przyszłości któryś z władców Iranu postanowi sprzedać ten kamień, na pewno się o tym dowiemy. Aukcja z takim unikatem będzie bowiem prawdziwą sensacją na skalę międzynarodową.
Nie tylko afrykańskie wesela są barwne i pełne egzotycznych ceremonii, o których my, Europejczycy, nigdy nie słyszeliśmy. Podobnie jest z zaręczynami, w których w przypadku ludu Zulu biorą udział przyszli małżonkowie, ale także całe ich rodziny. Dowiedzcie się więc, jak to jest z gotowością do zamążpójścia młodej kobiety, w jaki sposób odbywają się zaręczynowe negocjacje i kiedy narzeczeni mogą spędzić ze sobą czas tylko we dwoje.
Oficjalna gotowość do zamążpójścia
Zgodnie z wielopokoleniową tradycją ludu Zulu, kiedy rodzina uzna, że kobieta jest już gotowa na zamążpójście, przed jej ojcem pojawia się poważne zadanie, bez którego nie będzie można wydać jej za mąż. Powinien on bowiem zorganizować wtedy specjalną ceremonię zaprezentowania jej wszystkim potencjalnym kandydatom na męża. Lokalna społeczność musi dowiedzieć się, że właśnie w tej rodzinie znajduje się panna na wydaniu. Nie jest to jednak traktowane jako „reklama” dziewczyny, mająca na celu znalezienie jak najatrakcyjniejszego narzeczonego. Taka ceremonia to raczej ważna formalność mówiąca o tym, że ojciec dał córce zielone światło, a cała jej rodzina uznała, że jest ona na tyle dorosła, aby rozpocząć nowe życie. Dopiero po tej ceremonii zainteresowani mężczyźni mogą rozpocząć starania o rękę kobiety.
Przedślubne negocjacje
Mogłoby się wydawać, że tak duża ingerencja rodziny odbiera dziewczynie Zulu prawo do decydowania o swoim ewentualnym małżeństwie. Nic bardziej mylnego. To ona ostatecznie podejmuje decyzję, czy wyjdzie za mężczyznę, który złożył jej taką propozycję. Dopiero po wyrażeniu zgody rozpoczyna się kolejny etap – negocjacje pomiędzy rodzinami przyszłych małżonków. Zulusi uważają bowiem, że kiedy kobieta wychodzi za mąż, to opuszcza własną rodzinę i staje się częścią rodziny męża. Dlatego podczas ceremonii ślubnych nieraz pojawia się nostalgiczny, smutny akcent – rodzina panny młodej wie, że właśnie bezpowrotnie ją „traci”. A zatem ten ród, który w ten sposób doznaje straty, musi otrzymać rekompensatę, czyli tak zwaną lobolę.
Odszkodowanie, ale też ubezpieczenie
Czego używa się jako loboli? Obecnie jest to ustalona z góry ilość pieniędzy. Dawniej, zgodnie z tradycją, było to 11 sztuk bydła. Uważano jednak, że im wyższy jest status społeczny ojca panny młodej, tym większą liczbę krów powinien on otrzymać jako lobolę. Przykładowo wodzowi wsi należałoby się 16 sztuk, ale członkowi rodziny królewskiej nawet 100. Przedstawiciele obu rodzin muszą więc ustalić, ile bydła dostanie ojciec panny młodej. Podarunek ten pełni również taką samą funkcję, jaką setki lat temu w Europie miał pierścionek zaręczynowy. Jest swoistym finansowym zabezpieczeniem kobiety na wypadek śmierci jej wybranka lub odwołania ślubu z jego winy. Lobola to także potwierdzenie dla ojca kobiety, że przyszły zięć otoczy ją odpowiednią opieką.
A co z rodziną pana młodego?
Kolejnym nie do końca trafnym spostrzeżeniem może się okazać to, że rodzina pana młodego musi porządnie się wykosztować, aby mógł on zyskać żonę. I choć rzeczywiście wydadzą oni sporą sumę, to po zakończeniu ceremonii ślubnej nie pozostaną z pustymi rękami. Świeżo upieczona żona, opuszczając swój dom rodzinny, zabierze ze sobą różne prezenty dla teściów oraz rodzeństwa męża. Do takich podarunków – zwanych ukwaba – należą między innymi ręcznie wyplatane kosze, garnki na piwo, maty, koce czy też biżuteria z kolorowych koralików. Aby zyskać sympatię obdarowujących, obdarowani najbliżsi pana młodego noszą otrzymane upominki podczas zabawy weselnej. Zdarza się również, że ojciec panny młodej daje ojcu swojego zięcia o wiele cenniejszy prezent, taki jak krowa albo inne zwierzę domowe. Taka wymiana podarków ma symbolizować formowanie się nowej więzi pomiędzy dwiema nieznanymi sobie dotychczas rodzinami.
Chwile tylko we dwoje
Kiedy już zapadnie decyzja o ślubie dwojga ludzi, mogą oni spędzić ze sobą kilka nocy tylko we dwoje, i to jeszcze przed ceremonią weselną. Muszą jednak wyrazić na to zgodę starsze dziewczęta z otoczenia panny młodej, które następnie będą pilnować, czy zakochani nie zbliżyli się do siebie za bardzo. Jak to zrobią? Co pewien czas będą sprawdzać, czy narzeczona nadal pozostaje dziewicą. Jeśli okaże się, że już nią nie jest, przyszły mąż lub jego rodzina będą musieli zapłacić grzywnę, a ceremonia zaślubin zostanie przeprowadzona natychmiast, bez czekania na ustaloną wcześniej datę. Zgodnie z tradycją ślub powinien się bowiem odbyć podczas pełni księżyca. W przypadku utraty dziewictwa nikt jednak na pełnię nie będzie czekał.
Co zamiast obrączek?
Zaskoczeniem może się dla nas okazać również ślubna biżuteria używana przez Zulusów. Nie gustują oni bowiem w znanych nam obrączkach czy też pierścionkach zaręczynowych. Zamiast tego przyszła panna młoda zaraz po zaręczynach zabiera się za tworzenie innych ozdób. Są to naszyjniki oraz bransoletki wykonane ręcznie z małych koralików w dopasowanych do siebie kolorach. Podczas ślubu zostaną założone przez świeżo upieczonych małżonków i będą informować, że są oni parą. Można więc powiedzieć, że jest to taki odpowiednik naszych obrączek, tylko o wiele bardziej widoczny i kolorowy.
Kilka wesel to nie problem
Z zuluskimi zaręczynami wiąże się też pewien mało romantyczny zwyczaj. Jeden mężczyzna może bowiem oświadczyć się kilku kobietom, a następnie wszystkie je poślubić. Poligamia jest bowiem powszechna wśród Zulusów. Jedynym warunkiem, jaki musi spełnić przyszły mąż, jest posiadanie odpowiednio wysokiego majątku, który umożliwi mu zapłacenie za każdą z żon. Co ciekawe, podobna zasada nie dotyczy kobiet. Nawet jeśli wywodzą się one z bogatej rodziny, mogą mieć tylko jednego męża, a wszystkie przypadki ich niewierności są surowo karane i potępiane przez lokalną społeczność.
Dziś oczywiście nie wszystkie z tych tradycyjnych ceremonii zaręczynowych są przestrzegane. W bardziej nowoczesnej wersji dwoje młodych ludzi się w sobie zakochuje, a następnie informują oni rodziców o planowanym małżeństwie. Wtedy odbywa się obowiązkowa lobola, w wyniku której ojciec przyszłej panny młodej otrzymuje ustaloną sumę pieniędzy i rozpoczynają się przygotowania do ślubu.
Wystarczy zobaczyć to nazwisko i już przed oczami pojawiają się najpiękniej lśniące diamenty. Nic dziwnego – Joseph Asscher zdobył międzynarodową sławę jako twórca słynnego szlifu tych kamieni szlachetnych oraz autor obróbki największego diamentowego samorodka wszech czasów, gigantycznego Cullinana. Był to także jeden z najlepszych szlifierzy w Holandii – kraju, który do dziś jest uważany za światową kolebkę tej niezwykle trudnej sztuki. Poznajcie więc drogę, jaką przebył Asscher, aby osiągnąć szlifierskie mistrzostwo.
Rodzinna tradycja
Rodzina Asschera od trzech pokoleń zajmowała się jubilerstwem i obróbką kamieni szlachetnych. Nic więc dziwnego, że przyszłość zarówno młodego Josepha, jak i jego brata Abrahama zaplanowano w tej samej branży. Mężczyźni uczyli się fachu pod czujnym okiem ojca i dziadka, a kiedy zdobyli już cenne doświadczenie, w 1854 roku wspólnie założyli firmę Asscher Diamond Company. Z czasem zmieniła ona swoją nazwę na bardziej prestiżową – The Royal Asscher Diamond Company – i pod taką postacią istnieje do dziś. Był to jednak dopiero początek międzynarodowych sukcesów tego niezwykle zdolnego szlifierza.
Światowa sława
1902 rok był przełomowy dla Josepha Asschera. Właśnie wtedy zaprojektował on słynny szlif diamentów, który zyskał nazwę od nazwiska swojego twórcy.
Pomysł ten okazał się tak dużym sukcesem, że szlif Asscher szybko stał się jednym z najbardziej pożądanych w jubilerstwie. Jego odtworzenie nie należało też do łatwych zadań, ponieważ nie posiadał z góry ustalonych proporcji czy też wymiarów, które mogłyby wytyczyć sposób obróbki. Doświadczony szlifierz musiał więc podejść do każdego diamentu w sposób indywidualny, tak aby maksymalnie wydobyć jego blask, wzmocnić odbijanie się światła i w ten sposób pokazać jego unikalne piękno.
Opatentowany projekt
Szlif Asscher szybko stał się prawdziwym hitem. Zainteresowanie diamentami o takim kształcie było naprawdę duże, a Joseph odnotował spektakularny wzrost sprzedaży klejnotów pochodzących z jego pracowni. Słynny twórca trzymał rękę na pulsie – kiedy tylko dostrzegł potencjał swojego projektu, natychmiast go opatentował, tak aby wszystkie kamienie o takim kształcie mogły powstawać tylko w jego firmie. Pomysł ten okazał się strzałem w dziesiątkę, a Asscherowi zapewnił światową sławę oraz stałe miejsce w historii jubilerstwa. A także kolejne zlecenia, o których marzył wówczas każdy profesjonalny szlifierz.
Oszlifowanie legendarnego Excelsiora
Już w rok po zaprojektowaniu nowego szlifu sława Josepha Asschera zapewniła mu kolejne niezwykle wymagające, ale też prestiżowe zadanie: obróbkę jubilerską największego wówczas diamentowego samorodka – 997-karatowego Excelsiora. Wymagał on niezwykle dużych umiejętności szlifierskich, ponieważ w jego strukturze znajdowały się liczne zanieczyszczenia. Nie dało się ich pozbyć i jednocześnie stworzyć jeden duży kamień, dlatego po wielu dokładnych wyliczeniach Asscher postanowił rozbić go na 10 mniejszych diamentów i w ten sposób pozbyć się wszystkich wad ogromnego samorodka. Każdy z powstałych w ten sposób diamentów cieszył się ogromnym zainteresowaniem, dlatego szybko zostały one sprzedane anonimowym kolekcjonerom.
Jedno z największych wyzwań w historii
Kolejne wyzwanie zawodowe pojawiło się niewiele później. Jeszcze przed znalezieniem słynnego diamentowego giganta, 3 106,75-karatowego Cullinana, Joseph Asscher uchodził za wybitnego artystę w swoim fachu. Wielu ekspertów nazywało go największym szlifierzem na świecie, nic więc dziwnego, że kiedy w 1905 roku w kopalni Premier niedaleko Pretorii w RPA wydobyto największy diament wszech czasów, król Edward VII zlecił jego obróbkę właśnie Asscherowi. Miał on za zadanie podzielić ogromny samorodek na trzy mniejsze kamienie, które następnie zasiliłyby pokaźny zbiór brytyjskich klejnotów koronnych.
Dwie próby obróbki Cullinana
Według niektórych relacji cięcie i szlifowanie tak wielkiego diamentu miało się odbyć w iście spektakularny sposób. Pierwszą próbę Joseph Asscher podjął w lutym 1908 roku przed zgromadzonym tłumem mieszkańców Amsterdamu. Wszyscy oni chcieli zobaczyć na własne oczy, jak imponujący samorodek rozpada się na mniejsze kawałki. Ku rozczarowaniu widowni, zabieg się nie udał – ostrze, które miało przeciąć klejnot, złamało się po pierwszym uderzeniu, a sam Cullinan pozostał w nienaruszonym stanie. To początkowe niepowodzenie sprawiło, że tydzień później kolejna próba odbyła się przy zdecydowanie mniejszej widowni. Brali bowiem w niej udział tylko Asscher i towarzyszący mu notariusz. Szlifierzowi wystarczyło wówczas jedno cięcie, aby precyzyjnie rozłupać kamień zgodnie ze swoimi obliczeniami. Powstałe w ten sposób diamenty ozdobiły brytyjską koronę oraz biżuterię należącą do rodziny królewskiej.
Tragiczny zwrot w rodzinnej historii
Mogłoby się wydawać, że po zaprojektowaniu własnego szlifu i spektakularnej obróbce największego diamentu wszech czasów nic nie zagrozi karierze Josepha Asschera. Wtedy jednak pojawił się problem nie do pokonania – II wojna światowa. Wszyscy członkowie rodziny Asscherów byli pochodzenia żydowskiego, dlatego w wyniku jej tragicznych wydarzeń w 1945 roku zostali deportowani z Holandii i zesłani do obozów koncentracyjnych. Znajdujące się w ich posiadaniu cenne klejnoty zarekwirowano, patent na szlif Asscher wygasł, a po rodzinnej firmie nie pozostał żaden ślad. Wielu przedstawicieli rodu nie wróciło nigdy do kraju, ponieważ zginęło w obozach. Joseph należał do tych, którym udało się przetrwać. Po zakończeniu wojennej zawieruchy udał się z powrotem do Amsterdamu z ambitnym planem odbudowania rodzinnej marki.
Powrót dawnej świetności
Mimo niezwykle trudnej próby, na którą został wystawiony Joseph Asscher, odtworzył on rodzinne imperium i przywrócił mu przedwojenną sławę. O tym, że wysiłki te zakończyły się sukcesem, świadczy chociażby zaszczytny królewski tytuł nadany firmie w 1980 roku przez holenderską królową Julianę. Po śmierci Josepha zarządzanie marką przejęli jego synowie Joop i Edward. W 1999 roku rozpoczęli oni prace nad ulepszeniem słynnego szlifu. Wkrótce potem – w setną rocznicę jego opatentowania – zaprezentowali nową jego odsłonę znaną pod nazwą „Royal Asscher Cut”. Ma on dodatkową przerwę w pawilonie diamentu oraz 74 fasetki zamiast pierwotnych 58. Dzięki temu znacznie lepiej odbija światło i wydobywa piękno tych kamieni.
Godny następca szlifu Asscher
Dziś znalezienie diamentu w szlifie Asscher jest dość trudne. Klejnoty te znajdują się bowiem głównie wśród rodzinnych pamiątek lub w zbiorach największych kolekcjonerów. Czasem pojawiają się w sprzedaży w słynnych domach aukcyjnych i zwykle są kupowane za zawrotne sumy. Z kolei szlif Royal Asscher nadal jest używany. Podobnie, jak swój pierwowzór, również został on opatentowany, dlatego może być wykorzystywany wyłącznie przez markę rodziny Asscherów. Jest również zarejestrowanym znakiem towarowym, a firma ma wyłączne prawa do jego nazwy. Aby zapewnić autentyczność diamentom Royal Asscher, każdy z nich oznacza się logiem marki oraz unikatowym numerem identyfikacyjnym. Jest on rejestrowany w The Royal Asscher Diamond Company, a do klejnotu dołączany jest certyfikat autentyczności.
Marka Josepha Asschera dziś
Szacuje się, że obecnie mniej niż 75 szlifierzy na całym świecie posiada kwalifikacje umożliwiające odtworzenie szlifu Royal Asscher. Pracują oni głównie w siedzibie firmy The Royal Asscher Diamond Company, która znajduje się w Amsterdamie, czyli tam, gdzie miała ona swój początek. Dwie kolejne otworzono w Nowym Jorku oraz w Tokio, a w 2011 roku marka rozpoczęła swoją ekspansję na rynku chińskim. Można więc powiedzieć, że diamentowa legenda stworzona przez Josepha Asschera trwa do dziś.
Źródło zdjęć: Wikipedia