Comments
Kamień ten został odkryty prawie 3 wieki temu, ma „brata bliźniaka”, a o sposobie jego wyeksponowania zadecydował legendarny jubiler oraz kolekcjoner diamentów Harry Winston. Jednocześnie jednak losy tej słynnej ozdoby nie są aż tak skomplikowane, jak innych historycznych klejnotów, mimo że przeżył on niejedną wojenną zawieruchę. Jaką więc przebył drogę i gdzie obecnie znajduje się imponujący różowy diament Noor-ul-Ain?
Egzotyczna nazwa…
Noor-ul-Ain w języku arabskim i perskim oznacza „światło oka”. Nazwa ta najprawdopodobniej została nadana, kiedy klejnot ten przewieziono z Indii do Persji. Trafił on tam w 1739 roku wraz z innymi łupami skradzionymi po splądrowaniu Delhi i Agry przez wojska Nadira Szaha Afszara. To wyjątkowo poetyckie i romantyczne określenie diamentu miało zapewne podkreślić jego olśniewający blask. Nie wiadomo jednak, kto je wymyślił, jak ozdoba ta nazywała się wcześniej, kiedy znajdowała się w Indiach, pośród klejnotów cesarzy z dynastii Mogołów. Żadne informacje na temat tego kamienia nie zostały bowiem zachowane.
… i egzotyczne pochodzenie
W przeciwieństwie do niejasności wokół początkowej nazwy tego słynnego XVII-wiecznego kamienia, nie ma wątpliwości co do tego, gdzie został on wydobyty. Pochodzi on bowiem z legendarnej kopalni Kollur zlokalizowanej niedaleko Golkondy w Andhra Pradesh w południowych Indiach. Eksperci uważają też, że Noor-ul-Ain ma tak zwanego brata bliźniaka – Darya-i-Nur („ocean światła”) – czyli diament o innym kształcie, ale identycznym, niezwykle rzadkim bladoróżowym kolorze. Obie te ozdoby zostały najprawdopodobniej stworzone z ogromnego, 400-karatowego samorodka zwanego Diamanta Grande Table. Nie wiadomo jednak, kiedy to się stało oraz czy miało to miejsce jeszcze w Indiach, czy już po wywiezieniu wojennych łupów, w tym cennych klejnotów na teren ówczesnej Persji. Wśród ekspertów częściej pojawia się teoria o obróbce jubilerskiej kamieni, którą przeprowadzono dopiero po opuszczeniu Indii.
Nowe państwo i nowi właściciele klejnotów
Nadir Szah Afszar nie cieszył się długo zrabowanymi ozdobami. W czerwcu 1747 roku został zamordowany przez swoich własnych żołnierzy, którzy następie splądrowali skarbiec należący do władcy. Imperium rozpadło się na mniejsze państwa, a klejnoty koronne, w tym diament Noor-ul-Ain, przejął nowy przywódca jednego z nich – Iranu. Następnie były one przekazywane kolejnym jego szachom, aż w końcu jeden z nich, Mohammad Ali Szah Kadżar, który w wyniku obalenia jego rządów na początku XX wieku musiał szukać schronienia za granicą, próbował wywieźć je do Rosji. Twierdził, że są jego prywatną własnością, ale irańscy rewolucjoniści nie ustawali w staraniach, aby odzyskać niezwykle cenne przedmioty. W końcu się to udało i cała kolekcja, łącznie z diamentem Noor-ul-Ain, wróciła do Iranu.
Serce ślubnej tiary
Po powrocie do kraju kamienie szlachetne wciąż pozostawały zamknięte w skarbcu. Zmieniło się to dopiero w 1958 roku, kiedy to słynny klejnot znalazł się w centrum zainteresowania nie tylko irańskich władców, lecz także wielu innych wielbicieli biżuterii z całego świata. Właśnie wtedy szach Mohammed Reza postanowił poślubić Farah Dibę, która otrzymała od niego z tej okazji zjawiskową diamentową tiarę. Zaprojektował ją jubiler gwiazd – Harry Winston – a w centralnym miejscu tej ekskluzywnej biżuterii znalazł się Noor-ul-Ain. Osadzono go w platynie i otoczono innymi, mniejszymi brylantami, dzięki czemu wyraźnie wyróżnia się na ich tle. Do wykonania tej tiary użyto łącznie 324 różowych, żółtych i bezbarwnych diamentów. Największy z nich jest oczywiście 60-karatowy Noor-ul-Ain, pozostałe zaś mają masę od 14 do 19 karatów.
Charakterystyka klejnotu
Uważa się, że Noor-ul-Ain jest jednym z największych, a także najcenniejszych jasnoróżowych diamentów na świecie. Owalny brylantowy szlif oraz masa wynosząca około 60 karatów dają wymiary 30 x 26 x 11 mm. Oryginalna barwa zapewnia natomiast przynależność do kamieni typu II a. Oznacza to, że w jego strukturze krystalicznej nie ma atomów azotu, ale w wyniku działania niezwykle wysokiego ciśnienia została ona poddana odkształceniom plastycznym podczas formowania się diamentowego samorodka. To właśnie takie deformacje odpowiadają za nietypowe załamywanie się światła dające tak wyjątkowy odcień tego klejnotu.
Niezwykle rzadkie i bardzo pożądane
Różowe diamenty uchodzą również za jedne z najdroższych i najbardziej poszukiwanych kamieni w historii. Dodatkowo występują niezwykle rzadko, przez co ich pojawienie się zawsze wzbudza ogromne emocje. Kiedy zaś zostaną wystawione na sprzedaż, aukcje biją rekordy zarówno pod względem ceny, jak i zainteresowania. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ różowe diamenty stanowią mniej niż 0,1% wszystkich naturalnych kamieni tego typu wydobywanych na całym świecie. Przykładowo w Argyle – kopalni na zachodzie Australii, z której pochodzi obecnie większość różowych klejnotów dostępnych na diamentowym rynku – na jeden karat kamienia w tym kolorze przypada aż 1 000 000 karatów surowca o innej barwie. W przyszłości różowe ozdoby tego typu będą najprawdopodobniej jeszcze droższe, ponieważ w 2020 roku planowane jest zamknięcie kopalni Argyle.
Niezmiennie wśród klejnotów koronnych
Słynny historyczny kamień w 1739 roku dołączył do zbioru klejnotów koronnych, w którym znajduje się do dziś. Jest też jednym z najbardziej znanych diamentów znajdujących się w tej imponującej kolekcji. Nadal pełni także funkcję najważniejszej ozdoby zjawiskowej ślubnej tiary. Z tego powodu nie został jednak poddany szczegółowym badaniom gemmologicznym i nieznane są takie jego cechy, jak chociażby czystość. Nie wiadomo również, jaka jest wartość Noor-ul-Ain. Biorąc jednak pod uwagę jego historię, rozmiar oraz unikatową barwę, możemy być pewni, że jest ona liczona w milionach dolarów. A jeśli w przyszłości któryś z władców Iranu postanowi sprzedać ten kamień, na pewno się o tym dowiemy. Aukcja z takim unikatem będzie bowiem prawdziwą sensacją na skalę międzynarodową.
Nie tylko afrykańskie wesela są barwne i pełne egzotycznych ceremonii, o których my, Europejczycy, nigdy nie słyszeliśmy. Podobnie jest z zaręczynami, w których w przypadku ludu Zulu biorą udział przyszli małżonkowie, ale także całe ich rodziny. Dowiedzcie się więc, jak to jest z gotowością do zamążpójścia młodej kobiety, w jaki sposób odbywają się zaręczynowe negocjacje i kiedy narzeczeni mogą spędzić ze sobą czas tylko we dwoje.
Oficjalna gotowość do zamążpójścia
Zgodnie z wielopokoleniową tradycją ludu Zulu, kiedy rodzina uzna, że kobieta jest już gotowa na zamążpójście, przed jej ojcem pojawia się poważne zadanie, bez którego nie będzie można wydać jej za mąż. Powinien on bowiem zorganizować wtedy specjalną ceremonię zaprezentowania jej wszystkim potencjalnym kandydatom na męża. Lokalna społeczność musi dowiedzieć się, że właśnie w tej rodzinie znajduje się panna na wydaniu. Nie jest to jednak traktowane jako „reklama” dziewczyny, mająca na celu znalezienie jak najatrakcyjniejszego narzeczonego. Taka ceremonia to raczej ważna formalność mówiąca o tym, że ojciec dał córce zielone światło, a cała jej rodzina uznała, że jest ona na tyle dorosła, aby rozpocząć nowe życie. Dopiero po tej ceremonii zainteresowani mężczyźni mogą rozpocząć starania o rękę kobiety.
Przedślubne negocjacje
Mogłoby się wydawać, że tak duża ingerencja rodziny odbiera dziewczynie Zulu prawo do decydowania o swoim ewentualnym małżeństwie. Nic bardziej mylnego. To ona ostatecznie podejmuje decyzję, czy wyjdzie za mężczyznę, który złożył jej taką propozycję. Dopiero po wyrażeniu zgody rozpoczyna się kolejny etap – negocjacje pomiędzy rodzinami przyszłych małżonków. Zulusi uważają bowiem, że kiedy kobieta wychodzi za mąż, to opuszcza własną rodzinę i staje się częścią rodziny męża. Dlatego podczas ceremonii ślubnych nieraz pojawia się nostalgiczny, smutny akcent – rodzina panny młodej wie, że właśnie bezpowrotnie ją „traci”. A zatem ten ród, który w ten sposób doznaje straty, musi otrzymać rekompensatę, czyli tak zwaną lobolę.
Odszkodowanie, ale też ubezpieczenie
Czego używa się jako loboli? Obecnie jest to ustalona z góry ilość pieniędzy. Dawniej, zgodnie z tradycją, było to 11 sztuk bydła. Uważano jednak, że im wyższy jest status społeczny ojca panny młodej, tym większą liczbę krów powinien on otrzymać jako lobolę. Przykładowo wodzowi wsi należałoby się 16 sztuk, ale członkowi rodziny królewskiej nawet 100. Przedstawiciele obu rodzin muszą więc ustalić, ile bydła dostanie ojciec panny młodej. Podarunek ten pełni również taką samą funkcję, jaką setki lat temu w Europie miał pierścionek zaręczynowy. Jest swoistym finansowym zabezpieczeniem kobiety na wypadek śmierci jej wybranka lub odwołania ślubu z jego winy. Lobola to także potwierdzenie dla ojca kobiety, że przyszły zięć otoczy ją odpowiednią opieką.
A co z rodziną pana młodego?
Kolejnym nie do końca trafnym spostrzeżeniem może się okazać to, że rodzina pana młodego musi porządnie się wykosztować, aby mógł on zyskać żonę. I choć rzeczywiście wydadzą oni sporą sumę, to po zakończeniu ceremonii ślubnej nie pozostaną z pustymi rękami. Świeżo upieczona żona, opuszczając swój dom rodzinny, zabierze ze sobą różne prezenty dla teściów oraz rodzeństwa męża. Do takich podarunków – zwanych ukwaba – należą między innymi ręcznie wyplatane kosze, garnki na piwo, maty, koce czy też biżuteria z kolorowych koralików. Aby zyskać sympatię obdarowujących, obdarowani najbliżsi pana młodego noszą otrzymane upominki podczas zabawy weselnej. Zdarza się również, że ojciec panny młodej daje ojcu swojego zięcia o wiele cenniejszy prezent, taki jak krowa albo inne zwierzę domowe. Taka wymiana podarków ma symbolizować formowanie się nowej więzi pomiędzy dwiema nieznanymi sobie dotychczas rodzinami.
Chwile tylko we dwoje
Kiedy już zapadnie decyzja o ślubie dwojga ludzi, mogą oni spędzić ze sobą kilka nocy tylko we dwoje, i to jeszcze przed ceremonią weselną. Muszą jednak wyrazić na to zgodę starsze dziewczęta z otoczenia panny młodej, które następnie będą pilnować, czy zakochani nie zbliżyli się do siebie za bardzo. Jak to zrobią? Co pewien czas będą sprawdzać, czy narzeczona nadal pozostaje dziewicą. Jeśli okaże się, że już nią nie jest, przyszły mąż lub jego rodzina będą musieli zapłacić grzywnę, a ceremonia zaślubin zostanie przeprowadzona natychmiast, bez czekania na ustaloną wcześniej datę. Zgodnie z tradycją ślub powinien się bowiem odbyć podczas pełni księżyca. W przypadku utraty dziewictwa nikt jednak na pełnię nie będzie czekał.
Co zamiast obrączek?
Zaskoczeniem może się dla nas okazać również ślubna biżuteria używana przez Zulusów. Nie gustują oni bowiem w znanych nam obrączkach czy też pierścionkach zaręczynowych. Zamiast tego przyszła panna młoda zaraz po zaręczynach zabiera się za tworzenie innych ozdób. Są to naszyjniki oraz bransoletki wykonane ręcznie z małych koralików w dopasowanych do siebie kolorach. Podczas ślubu zostaną założone przez świeżo upieczonych małżonków i będą informować, że są oni parą. Można więc powiedzieć, że jest to taki odpowiednik naszych obrączek, tylko o wiele bardziej widoczny i kolorowy.
Kilka wesel to nie problem
Z zuluskimi zaręczynami wiąże się też pewien mało romantyczny zwyczaj. Jeden mężczyzna może bowiem oświadczyć się kilku kobietom, a następnie wszystkie je poślubić. Poligamia jest bowiem powszechna wśród Zulusów. Jedynym warunkiem, jaki musi spełnić przyszły mąż, jest posiadanie odpowiednio wysokiego majątku, który umożliwi mu zapłacenie za każdą z żon. Co ciekawe, podobna zasada nie dotyczy kobiet. Nawet jeśli wywodzą się one z bogatej rodziny, mogą mieć tylko jednego męża, a wszystkie przypadki ich niewierności są surowo karane i potępiane przez lokalną społeczność.
Dziś oczywiście nie wszystkie z tych tradycyjnych ceremonii zaręczynowych są przestrzegane. W bardziej nowoczesnej wersji dwoje młodych ludzi się w sobie zakochuje, a następnie informują oni rodziców o planowanym małżeństwie. Wtedy odbywa się obowiązkowa lobola, w wyniku której ojciec przyszłej panny młodej otrzymuje ustaloną sumę pieniędzy i rozpoczynają się przygotowania do ślubu.
Wystarczy zobaczyć to nazwisko i już przed oczami pojawiają się najpiękniej lśniące diamenty. Nic dziwnego – Joseph Asscher zdobył międzynarodową sławę jako twórca słynnego szlifu tych kamieni szlachetnych oraz autor obróbki największego diamentowego samorodka wszech czasów, gigantycznego Cullinana. Był to także jeden z najlepszych szlifierzy w Holandii – kraju, który do dziś jest uważany za światową kolebkę tej niezwykle trudnej sztuki. Poznajcie więc drogę, jaką przebył Asscher, aby osiągnąć szlifierskie mistrzostwo.
Rodzinna tradycja
Rodzina Asschera od trzech pokoleń zajmowała się jubilerstwem i obróbką kamieni szlachetnych. Nic więc dziwnego, że przyszłość zarówno młodego Josepha, jak i jego brata Abrahama zaplanowano w tej samej branży. Mężczyźni uczyli się fachu pod czujnym okiem ojca i dziadka, a kiedy zdobyli już cenne doświadczenie, w 1854 roku wspólnie założyli firmę Asscher Diamond Company. Z czasem zmieniła ona swoją nazwę na bardziej prestiżową – The Royal Asscher Diamond Company – i pod taką postacią istnieje do dziś. Był to jednak dopiero początek międzynarodowych sukcesów tego niezwykle zdolnego szlifierza.
Światowa sława
1902 rok był przełomowy dla Josepha Asschera. Właśnie wtedy zaprojektował on słynny szlif diamentów, który zyskał nazwę od nazwiska swojego twórcy.
Pomysł ten okazał się tak dużym sukcesem, że szlif Asscher szybko stał się jednym z najbardziej pożądanych w jubilerstwie. Jego odtworzenie nie należało też do łatwych zadań, ponieważ nie posiadał z góry ustalonych proporcji czy też wymiarów, które mogłyby wytyczyć sposób obróbki. Doświadczony szlifierz musiał więc podejść do każdego diamentu w sposób indywidualny, tak aby maksymalnie wydobyć jego blask, wzmocnić odbijanie się światła i w ten sposób pokazać jego unikalne piękno.
Opatentowany projekt
Szlif Asscher szybko stał się prawdziwym hitem. Zainteresowanie diamentami o takim kształcie było naprawdę duże, a Joseph odnotował spektakularny wzrost sprzedaży klejnotów pochodzących z jego pracowni. Słynny twórca trzymał rękę na pulsie – kiedy tylko dostrzegł potencjał swojego projektu, natychmiast go opatentował, tak aby wszystkie kamienie o takim kształcie mogły powstawać tylko w jego firmie. Pomysł ten okazał się strzałem w dziesiątkę, a Asscherowi zapewnił światową sławę oraz stałe miejsce w historii jubilerstwa. A także kolejne zlecenia, o których marzył wówczas każdy profesjonalny szlifierz.
Oszlifowanie legendarnego Excelsiora
Już w rok po zaprojektowaniu nowego szlifu sława Josepha Asschera zapewniła mu kolejne niezwykle wymagające, ale też prestiżowe zadanie: obróbkę jubilerską największego wówczas diamentowego samorodka – 997-karatowego Excelsiora. Wymagał on niezwykle dużych umiejętności szlifierskich, ponieważ w jego strukturze znajdowały się liczne zanieczyszczenia. Nie dało się ich pozbyć i jednocześnie stworzyć jeden duży kamień, dlatego po wielu dokładnych wyliczeniach Asscher postanowił rozbić go na 10 mniejszych diamentów i w ten sposób pozbyć się wszystkich wad ogromnego samorodka. Każdy z powstałych w ten sposób diamentów cieszył się ogromnym zainteresowaniem, dlatego szybko zostały one sprzedane anonimowym kolekcjonerom.
Jedno z największych wyzwań w historii
Kolejne wyzwanie zawodowe pojawiło się niewiele później. Jeszcze przed znalezieniem słynnego diamentowego giganta, 3 106,75-karatowego Cullinana, Joseph Asscher uchodził za wybitnego artystę w swoim fachu. Wielu ekspertów nazywało go największym szlifierzem na świecie, nic więc dziwnego, że kiedy w 1905 roku w kopalni Premier niedaleko Pretorii w RPA wydobyto największy diament wszech czasów, król Edward VII zlecił jego obróbkę właśnie Asscherowi. Miał on za zadanie podzielić ogromny samorodek na trzy mniejsze kamienie, które następnie zasiliłyby pokaźny zbiór brytyjskich klejnotów koronnych.
Dwie próby obróbki Cullinana
Według niektórych relacji cięcie i szlifowanie tak wielkiego diamentu miało się odbyć w iście spektakularny sposób. Pierwszą próbę Joseph Asscher podjął w lutym 1908 roku przed zgromadzonym tłumem mieszkańców Amsterdamu. Wszyscy oni chcieli zobaczyć na własne oczy, jak imponujący samorodek rozpada się na mniejsze kawałki. Ku rozczarowaniu widowni, zabieg się nie udał – ostrze, które miało przeciąć klejnot, złamało się po pierwszym uderzeniu, a sam Cullinan pozostał w nienaruszonym stanie. To początkowe niepowodzenie sprawiło, że tydzień później kolejna próba odbyła się przy zdecydowanie mniejszej widowni. Brali bowiem w niej udział tylko Asscher i towarzyszący mu notariusz. Szlifierzowi wystarczyło wówczas jedno cięcie, aby precyzyjnie rozłupać kamień zgodnie ze swoimi obliczeniami. Powstałe w ten sposób diamenty ozdobiły brytyjską koronę oraz biżuterię należącą do rodziny królewskiej.
Tragiczny zwrot w rodzinnej historii
Mogłoby się wydawać, że po zaprojektowaniu własnego szlifu i spektakularnej obróbce największego diamentu wszech czasów nic nie zagrozi karierze Josepha Asschera. Wtedy jednak pojawił się problem nie do pokonania – II wojna światowa. Wszyscy członkowie rodziny Asscherów byli pochodzenia żydowskiego, dlatego w wyniku jej tragicznych wydarzeń w 1945 roku zostali deportowani z Holandii i zesłani do obozów koncentracyjnych. Znajdujące się w ich posiadaniu cenne klejnoty zarekwirowano, patent na szlif Asscher wygasł, a po rodzinnej firmie nie pozostał żaden ślad. Wielu przedstawicieli rodu nie wróciło nigdy do kraju, ponieważ zginęło w obozach. Joseph należał do tych, którym udało się przetrwać. Po zakończeniu wojennej zawieruchy udał się z powrotem do Amsterdamu z ambitnym planem odbudowania rodzinnej marki.
Powrót dawnej świetności
Mimo niezwykle trudnej próby, na którą został wystawiony Joseph Asscher, odtworzył on rodzinne imperium i przywrócił mu przedwojenną sławę. O tym, że wysiłki te zakończyły się sukcesem, świadczy chociażby zaszczytny królewski tytuł nadany firmie w 1980 roku przez holenderską królową Julianę. Po śmierci Josepha zarządzanie marką przejęli jego synowie Joop i Edward. W 1999 roku rozpoczęli oni prace nad ulepszeniem słynnego szlifu. Wkrótce potem – w setną rocznicę jego opatentowania – zaprezentowali nową jego odsłonę znaną pod nazwą „Royal Asscher Cut”. Ma on dodatkową przerwę w pawilonie diamentu oraz 74 fasetki zamiast pierwotnych 58. Dzięki temu znacznie lepiej odbija światło i wydobywa piękno tych kamieni.
Godny następca szlifu Asscher
Dziś znalezienie diamentu w szlifie Asscher jest dość trudne. Klejnoty te znajdują się bowiem głównie wśród rodzinnych pamiątek lub w zbiorach największych kolekcjonerów. Czasem pojawiają się w sprzedaży w słynnych domach aukcyjnych i zwykle są kupowane za zawrotne sumy. Z kolei szlif Royal Asscher nadal jest używany. Podobnie, jak swój pierwowzór, również został on opatentowany, dlatego może być wykorzystywany wyłącznie przez markę rodziny Asscherów. Jest również zarejestrowanym znakiem towarowym, a firma ma wyłączne prawa do jego nazwy. Aby zapewnić autentyczność diamentom Royal Asscher, każdy z nich oznacza się logiem marki oraz unikatowym numerem identyfikacyjnym. Jest on rejestrowany w The Royal Asscher Diamond Company, a do klejnotu dołączany jest certyfikat autentyczności.
Marka Josepha Asschera dziś
Szacuje się, że obecnie mniej niż 75 szlifierzy na całym świecie posiada kwalifikacje umożliwiające odtworzenie szlifu Royal Asscher. Pracują oni głównie w siedzibie firmy The Royal Asscher Diamond Company, która znajduje się w Amsterdamie, czyli tam, gdzie miała ona swój początek. Dwie kolejne otworzono w Nowym Jorku oraz w Tokio, a w 2011 roku marka rozpoczęła swoją ekspansję na rynku chińskim. Można więc powiedzieć, że diamentowa legenda stworzona przez Josepha Asschera trwa do dziś.
Źródło zdjęć: Wikipedia
Ten historyczny kamień przez setki lat znajdował się w królewskich skarbcach azjatyckich władców, aż zainteresował się nim jeden z najsłynniejszych XX-wiecznych kolekcjonerów diamentów. To właśnie dzięki niemu świat dowiedział się o istnieniu klejnotu o nazwie Nepal.
Nepal – pochodzenie nazwy diamentu
Ten legendarny kamień szlachetny jest znany pod taką samą nazwą, jaką nosi jedno z południowoazjatyckich państw. Nepal, bo właśnie o nim mowa, słynie jednak z wysokich gór – Himalajów – a nie z wydobycia brylantów. Klejnot ten nie został bowiem znaleziony na terenie tego kraju, ale był w posiadaniu kilku pokoleń rodziny królewskiej, która nim rządziła.
Indyjski rodowód?
Istnieje niewiele informacji na temat początkowych losów diamentu Nepal. Eksperci zakładają jednak, że pochodzi on z jednej z historycznych indyjskich kopalni – najprawdopodobniej znajdującej się w Kollur niedaleko Golkondy na południu kraju. To miejsce wydobycia cennych kamieni szlachetnych odkryto w połowie XVI wieku, w latach 1540-1560. Było ono znane wówczas z produkcji doskonałych jakościowo bezbarwnych klejnotów, ale także tych w fantazyjnych kolorach, na przykład żółtym, niebieskim czy różowym. Ozdoby z rejonu Golkondy zaczęły więc kojarzyć się z najwyższą jakością i taka opinia o nich krąży do dziś.
Pojawienie się w sąsiednim kraju
Wydobywane w XVI wieku w okolicach Golkondy diamenty trafiały głównie na trzy rynki: do stolicy imperium Persów, do Agry i Delhi w Indiach oraz na dwory europejskich monarchów, głównie do Londynu, Paryża, Lizbony, Madrytu czy też Amsterdamu. Nepal graniczy z Indiami, jest więc bardzo prawdopodobne, że słynny klejnot nieco zboczył z tej utartej ścieżki i pojawił się w zbiorach nepalskiej rodziny królewskiej właśnie po odkryciu go w sąsiadującym kraju. Trafił do władców z dynastii Malla, którzy rządzili Nepalem od X aż do XVIII wieku. Eksperci zakładają, że znalazł się w ich posiadaniu około XVII wieku, kiedy kopalnie Golkondy przeżywały czasy świetności.
Setki lat na nepalskim dworze
Mimo burzliwych losów samego kraju, któremu diament zawdzięcza swoją nazwę, pozostawał on przez wiele stuleci w skarbcu nepalskiej rodziny królewskiej. Nie wpłynęły na niego ani zmiany administracyjne – podzielenie Nepalu na mniejsze prowincje, a następnie ponowne zjednoczenie go po latach – ani walka kolejnych dynastii o władzę. Bezpiecznie przetrwał kilka pokoleń zmieniających się władców i był tak dobrze strzeżony, że nie udało się go wykraść, co miało miejsce w przypadku innych cennych historycznych klejnotów. Dopiero w XX wieku – a dokładniej w 1957 roku – rozpoczęła się jego droga na Zachód.
Nowy właściciel i nowa koncepcja
Nie wiadomo, jak to się stało, że kamień Nepal znalazł się w posiadaniu indyjskiego handlarza diamentami. Pewne jest natomiast, że to właśnie on wystawił cenną ozdobę na sprzedaż. Zainteresował się nią słynny nowojorski jubiler i kolekcjoner brylantów Harry Winston. Nie byłby on sobą, gdyby nie spróbował ulepszyć swojego nowego nabytku, tak aby jeszcze bardziej podkreślić jego piękno. W tym celu postanowił poddać go ponownej obróbce jubilerskiej. Po przycięciu i oszlifowaniu Nepalu jego początkowa masa 79,50 karata zmniejszyła się o jedyne 0,09 ct, ale jednocześnie kamień zyskał nowy blask. Wtedy również rozpoczęła się jego międzynarodowa kariera.
Światowa sława diamentu Nepal
Jako doświadczony kolekcjoner i właściciel prawdziwego jubilerskiego imperium, Harry Winston dobrze wiedział, co zrobić, aby o jego nowym diamencie zrobiło się głośno. Już w rok po jego zakupie – w kwietniu 1958 roku – Nepal znalazł się w czasopiśmie „National Geographic”. Poświęcono mu obszerny artykuł, w którym wartość klejnotu wyceniono na 500 000 dolarów. Został też wtedy zaprezentowany jako główna ozdoba imponującej diamentowej zawieszki zaprojektowanej przez Winstona. W tej biżuterii słynny kamień otaczają mniejsze bezbarwne diamenty o różnych szlifach, dzięki czemu wydaje się on jeszcze większy niż jest w rzeczywistości.
Skuteczna reklama
Intensywna promocja Nepalu trwała w najlepsze. W 1959 roku był on główną atrakcją wystawy brylantów „Ageless Diamond”, zorganizowanej w Londynie przez dom aukcyjny Christie’s i spółkę De Beers. Skupił wówczas na sobie największą uwagę zarówno tysięcy zwiedzających, jak i ekspertów komentujących to wydarzenie. Wszystkie te działania miały miejsce nie bez przyczyny. Zaraz po zakończeniu londyńskiej wystawy Harry Winston – mistrz XX-wiecznego jubilerskiego PR-u – postanowił bowiem sprzedać Nepal, w którego posiadaniu był przez zaledwie dwa lata.
Tajemniczy nowy właściciel
W wyniku transakcji zainicjowanej przez nowojorskiego jubilera diament Nepal został sprzedany innemu kolekcjonerowi, który jednak wolał pozostać anonimowy. Wiadomo jedynie, że pochodził on z jednego z europejskich krajów, dlatego klejnot nie opuścił wówczas Starego Kontynentu. Tajemnicą pozostaje również kwota, jaką Harry Winston zarobił na tej transakcji – nie ujawniono bowiem ani ceny, jaką zapłacił indyjskiemu handlarzowi, ani sumy wydanej przez nowego nabywcę. Otrzymał on słynny kamień osadzony w zjawiskowym naszyjniku w kształcie litery V. Znajdowało się w nim również 145 mniejszych kamieni w szlifie brylantowym, których łączna masa wynosiła 71,44 karata. W takiej postaci Nepal najprawdopodobniej zachował się do dziś, ponieważ nigdy więcej nie pojawił się w oficjalnej sprzedaży. Nie wiadomo zatem również, jaką ma obecnie wartość i ile skłonni byliby zapłacić za niego współcześni kolekcjonerzy.
Charakterystyka klejnotu
Ten bezbarwny kamień w szlifie gruszki nie został poddany szczegółowym badaniom gemmologicznym, dlatego do dziś nie wiadomo, jaką dokładnie ma barwę oraz czystość. Znana jest natomiast jego masa – wynosi ona 79,41 karata. Eksperci przewidują także, że jego kolor należy najprawdopodobniej do klasy D, nie zostało to jednak potwierdzone w żadnym laboratorium. To przypuszczenie jest bardzo prawdopodobne, ponieważ całkowicie przezroczyste diamenty, które nie posiadają żadnego śladu żółtego zabarwienia, są klejnotami typu II a, znanymi również jako ozdoby najwyższej klasy kolorystycznej – D. Określa się je mianem najczystszych z czystych, ponieważ nie posiadają w swoim składzie atomów azotu. Ich struktura krystaliczna jest też doskonała i nie ma w niej żadnych deformacji, które również nadają brylantom inny kolor. Te cechy zapewniają Nepalowi zaszczytne miejsce w światowej czołówce najsłynniejszych historycznych kamieni szlachetnych.