Comments
Kamień znany jako „The Portuguese” albo „Portuguese Diamond” (Portugalczyk, Diament Portugalski) to duży kamień, o ośmiokątnym szlifie szmaragdowym. Nazwę Portugalczyk nadał mu znany, amerykański jubiler Harry Winston, który kupił go na początku XX wieku od celebrytki, tancerki Peggy Hopkins Joyce, a potem odsprzedał ostatecznemu właścicielowi – Smithsonian Institution – w zamian za mniejsze diamenty o łącznej wadze 3800 karatów.
Pochodzenie
Według przekazów i legend kamień miał zostać wydobyty w XVIII wieku w Brazylii i następnie wejść w skład portugalskiej kolekcji insygniów koronacyjnych. Niestety, żadne wiarygodne źródła nie potwierdzają tych pogłosek. Diament prawdopodobnie został w wydobyty w kopalni Premier Mine w RPA na początku XX wieku. Następnie został sprzedany przez kopalnię i pierwsze wiarygodne zapisy dotyczące tego kamienia pojawiają się w momencie, gdy wszedł w posiadanie znanej amerykańskiej firmy jubilerskiej Black, Starr and Frost. Kamień ważył wtedy 150 karatów i miał szlif Cushion.
To właśnie tam zakupiła diament Peggy Hopkins Joyce, tancerka i aktorka znana przede wszystkim z małżeństw z bogaczami. Za Portugalczyka zaoferowała naszyjnik z pereł wart 350 tysięcy dolarów i 23 tysiące dolarów w gotówce. Na zlecenie celebrytki kamień zyskał szlif Asscher (co spowodowało zmniejszenie wagi diamentu do 127,1 karata) i został oprawiony w naszyjnik typu choker.
W latach 40-tych XX wieku kamień był wielokrotnie prezentowany na różnych wystawach w Stanach Zjednoczonych jako „największy diament w szlifie szmaragdowym”. Ostatecznie trafił w 1951 do jubilera Harry’ego Winstona i został częścią jego kolekcji „Królewskich Klejnotów”.
W roku 1963 kamień odkupiła grupa amerykańskich muzeów państwowych Smithsonian Institution. Obecnie kamień jest prezentowany w Narodowym Muzeum Historii Naturalnej w Waszyngtonie i jest „perłą” kolekcji diamentów. Wstęp do tego muzeum jest bezpłatny!
Słynna właścicielka
Peggy Hopkins Joyce, która urodziła się jako Marguerite Upton, znana była przede wszystkim z licznych małżeństw z bogaczami, głośnych romansów, zamiłowania do wystawnego stylu życia, no i do drogich kamieni.
Joyce, wtedy jeszcze Upton, w wieku piętnastu lat uciekła z domu z cyrkowym artystą występującym na rowerze. Szybko porzuciła cyklistę na rzecz bogacza Everetta Archera Jr., który po sześciu miesiącach małżeństwa unieważnił związek, gdy zorientował się, że poślubił nieletnią. Potem jeszcze wychodziła za mąż sześć razy – za znanego prawnika, przedsiębiorcę zajmującego się handlem drewnem (J. Stanley Joyce – po nim zatrzymała nie tylko część majątku, ale też nazwisko), czy paryskiego playboya i multimilionera Henriego Leteliera.
Joyce była źródłem sensacji, skandali i zgorszenia. W 1920 roku wydała na zakupy w czasie jednego tygodnia milion dolarów. Wywiadów udzielała w półprzeźroczystych halkach, a w 1926 roku drugi film z jej udziałem doprowadził do uchwalenia w stanie Wisconsin przepisów, które umożliwiały cenzurowanie filmów. W książce „Mężczyźni, małżeństwa i ja” tłumaczyła innym kobietom, że „prawdziwa miłość to ciężka bransoleta z diamentami, najlepiej taka z metką”.
Oprócz Diamentu Portugalskiego, który Joyce kupiła w 1928, celebrytka była właścicielką dużej kolekcji bardzo drogich kamieni. W momencie rozwodu ze Stanley’em Joycem jej kamienie były warte 1,4 miliona dolarów, a kolejne małżeństwa i romanse powiększały zbiory. Sam Walter Chrysler (producent samochodów tej marki) miał jej podarować klejnoty o wartości ponad 2 milionów dolarów, w tym naszyjnik z 134-karatowym diamentem wartym ponad pół miliona dolarów.
Ostatni mąż Peggy Hopkins Joyce był skromnym urzędnikiem bankowym, którego bogata dama z nowojorskiego towarzystwa poznała przy bankowym okienku i spędziła z nim ostatnie lata życia.
Opis kamienia
The Portuguese waży 127,1 karatów i jest największym fasetowanym diamentem w kolekcji Smithsonian. W świetle ultrafioletowym kamień świeci jasno-niebieskim światłem.
W roku 1997 Amerykański Instytut Gemologiczny (GIA) ocenił barwę Portugalczyka jako M (kolor jasnobrązowo-żółty), a czystość jako VS-1 (bardzo małe wrostki, inkluzje).
W dziennym świetle, albo ciepłym sztucznym oświetleniu kamień nie jest całkowicie przezroczysty. To skutek silnej, niebieskawej fluorescencji. Gdyby nie to zjawisko to diament wydawałby się żółtawy.
Kamień ten był trzykrotnie poddawany obróbce jubilerskiej, odwiedził cztery różne kontynenty i mimo że brytyjska rodzina królewska nie zdecydowała się na jego zakup, to i tak znalazł się w posiadaniu XX-wiecznych władców. Poznajcie losy doskonale przezroczystego diamentu Porter Rhodes.
Pochodzenie nazwy klejnotu
Słynny kamień zawdzięcza swoją nazwę XIX-wiecznemu amerykańskiemu poszukiwaczowi diamentów. To właśnie Amerykanin Porter Rhodes ogłosił bowiem, że w lutym 1880 roku w kopalni znajdującej się w Republice Południowej Afryki, w okolicach Kimberley, wydobyto duży diamentowy samorodek o masie 153,5 karata. Wartość tego znaleziska mężczyzna wycenił wówczas na imponującą kwotę 200 tysięcy funtów.
Odkrycie unikatowego samorodka
Słynny poszukiwacz polecił wcześniej swoim współpracownikom, aby zawsze zachowywali tajemnicę i nie rozgłaszali wieści o żadnych cennych znaleziskach do czasu, aż trafią one do rąk Rhodesa. Tak stało się również tym razem – naczelny zarządca kopalni długo czekał na swojego zwierzchnika, aby poinformować go o nowym odkryciu. Kiedy Rhodes spotkał mężczyznę, od razu wiedział, że tego dnia wydarzyło się coś ważnego. Już sam uśmiech zarządcy zdradził, że wydobyty rano imponujących rozmiarów biały kamień może być wart prawdziwą fortunę.
Wystawa w szczytnym celu
Świat dowiedział się o tym cennym znalezisku dopiero cztery miesiące po tym, jak znalazło się ono w posiadaniu Rhodesa. Postanowił on zorganizować w domu przyjaciela wystawę, na której został zaprezentowany ten imponujący kamień. Każdy, kto chciał go zobaczyć na własne oczy, musiał zapłacić jednego funta za wstęp na to wydarzenie. W ciągu zaledwie kilku godzin zgłosiło się 500 osób, które chciały znaleźć się jak najbliżej cennego klejnotu. Uzbierane 500 funtów przeznaczono natomiast na finansowe wsparcie dla szpitala znajdującego się na polach diamentowych.
Niekończące się porównania
Dom przyjaciela Rhodesa odwiedzali głównie inni handlarze biżuterii, którzy chcieli przyjrzeć się nowemu znalezisku i porównać je z diamentami, które sami mieli w posiadaniu. Wielu z nich przyniosło więc ze sobą swoje ulubione okazy, aby umieścić je obok świeżo wydobytego klejnotu i sprawdzić w ten sposób jego kolor, wielkość oraz czystość. Ku zaskoczeniu gości, Porter Rhodes okazał się jaśniejszy od wszystkich innych kamieni przyniesionych tego dnia. To również utwierdziło amerykańskiego poszukiwacza w przekonaniu, że nowa ozdoba musi mieć wyjątkową wartość oraz unikatowe cechy charakterystyczne.
Wymarzony nowy właściciel
W styczniu 1881 roku Rhodes opuścił Republikę Południowej Afryki i wyjechał z nowym diamentem do Wielkiej Brytanii, aby znaleźć mu iście królewskiego właściciela. W Londynie został przedstawiony kustoszowi klejnotów koronnych Colonelowi Gawlerowi, a ten polecił go królowej Wiktorii. Zachwyciła się ona pięknem tego imponującego kamienia i upewniła się, czy rzeczywiście pochodzi on z RPA. W tamtych czasach panowało bowiem błędne przekonanie, że ozdoby wydobywane na południu Afryki mają żółtawy odcień i nie są brylantami najwyższej wartości. Ku zdumieniu królowej Rhodes potwierdził pochodzenie diamentu, ale finalnie nie udało mu się przekonać rodziny królewskiej do dokonania zakupu.
Droga z Wielkiej Brytanii do Indii…
Po nieudanej próbie sprzedaży na brytyjskim dworze Rhodes wrócił do Londynu i zorganizował wystawę na Bond Street, aby tam znaleźć nowego nabywcę cennej ozdoby. Przedstawiciel angielskich kupców diamentów zaoferował za nią 60 tysięcy funtów, ale amerykański poszukiwacz nie zgodził się na transakcję, argumentując, że wartość klejnotu zdecydowanie przekracza 200 tysięcy funtów. Właśnie wtedy postanowił też go oszlifować i w ten sposób zwiększyć szanse na sprzedaż w dobrej cenie. Przekształcono go więc w 73-karatowy kamień, który zakupiła słynna firma jubilerska Jerwood and Ward of London. W Amsterdamie jej szlifierze ponownie poddali klejnot obróbce jubilerskiej, dzięki czemu powstał 56,6-karatowy diament w szlifie asscher. Pod taką postacią nabył go indyjski maharadża z Indore, Tukojirao Holkar III.
…i z powrotem do Wielkiej Brytanii…
W 1925 roku w Indiach wybuchł skandal, w który zamieszany był właściciel Portera Rhodesa. Oskarżono maharadżę, że zlecił on morderstwo jednej z tancerek ze swojego pałacu. Brytyjskie władze kolonialne potraktowały ten zarzut bardzo poważnie i skłoniły Tukojirao Holkara III do abdykacji. Władca uległ naciskom i zrzekł się tytułu, a następnie rozpoczął wyprzedawanie swojej kolekcji kamieni szlachetnych. Około roku 1930 sprzedał również Portera Rhodesa, a nowym nabywcą okazał się Hugh Grosvenor, drugi książę Westminsteru. Klejnot ponownie trafił więc do Wielkiej Brytanii.
…a następnie do Stanów Zjednoczonych
Grosvenor był zapalonym kolekcjonerem oraz wielbicielem diamentów, ale nie cieszył się nowym zakupem długo. Wkrótce Porter Rhodes ponownie zmienił bowiem właściciela i został przewieziony do Stanów Zjednoczonych. To właśnie tam przez trzy dekady XX wieku był w posiadaniu wpływowej rodziny amerykańskiej. Następnie, w 1987 roku, klejnot trafił do pokaźnej kolekcji należącej do Laurence’a Graffa. Założyciel słynnej firmy jubilerskiej Graff Diamonds of London ponownie zajął się obróbką jubilerską Portera Rhodesa: przyciął go do masy 54,04 karata i umieścił w centralnym miejscu platynowego pierścienia. W takiej postaci kamień zachował się do dziś.
Charakterystyka Portera Rhodesa
Po obróbce jubilerskiej masa tego imponującego samorodka mocno się zmniejszyła – jak już wspomnieliśmy, oszlifowany klejnot może bowiem poszczycić się „zaledwie” ponad 54 karatami. Ponadto kolor tego diamentu został sklasyfikowany jako D, a jego czystość to IF (internally flawless, czyli wewnętrznie bez skazy). Porter Rhodes ma też niezwykle elegancki, kwadratowy szlif asscher. Szczególnie upodobali go sobie wielbiciele stylu art deco, obecnie zaś jest on rzadko spotykany, a co za tym idzie – wyjątkowo wysoko ceniony.
Typ diamentu
Porter Rhodes jest klejnotem całkowicie bezbarwnym, dlatego uznaje się go za kamień typu IIa. Ozdoby takie stanowią zaledwie 1-2% wszystkich naturalnych diamentów wydobywanych na całym świecie. Są one doskonale czyste zarówno pod względem chemicznym, jak i strukturalnym, ponieważ taki kryształ nie zawiera w sobie żadnych odkształceń czy też pierwiastków chemicznych (np. azotu) odpowiedzialnych za kolor kamieni szlachetnych. Nie bez powodu klejnoty typu IIa (a więc i Portera Rhodesa) nazywa się najczystszymi z czystych.
Kamień ten miał upamiętnić jednego z największych handlarzy diamentów w historii. Trafił w ręce innego słynnego wielbiciela tych kamieni szlachetnych i to właśnie on miał największy wpływ na wygląd oraz nazwę tego klejnotu. Kiedy zaś na początku XXI wieku pojawił się na aukcji, sprzedawano go w zestawie z dwoma rodzajami biżuterii oraz… śrubokrętem. Dowiedzcie się, dlaczego i poznajcie inne zaskakujące fakty związane z 78,53-karatowym fantazyjnie żółtym diamentem Porges.
Dlaczego „Porges”?
Mimo że diament zyskał taką nazwę dopiero w 1962 roku, to jest ona niczym innym, jak tylko nazwiskiem słynnego francuskiego handlarza kamieniami szlachetnymi, który żył na przełomie XIX i XX wieku. Jules Porges – bo właśnie o nim mowa – odegrał kluczową rolę w powstaniu firmy Randlords, która kontrolowała wydobycie diamentów oraz złota ze złóż znajdujących się na terenie Republiki Południowej Afryki. Wyjątkowo wcześnie rozpoznał on, jak duże znaczenie mają diamentowe znaleziska na terenie RPA. Zainteresował się tym regionem, rozpoczął inwestycje i niewątpliwie przyczynił się do tego, że kraj ten znalazł się w światowej czołówce pod względem wydobycia brylantów. Przy okazji dzięki tej i innym swoim decyzjom stał się jednym z najsłynniejszych oraz najbogatszych handlarzy kamieniami szlachetnymi na świecie.
Na pamiątkę wyjątkowych osiągnięć
Dlatego właśnie kiedy 41 lat po śmierci Francuza inny słynny wielbiciel cennych ozdób zakupił kolejny klejnot do swojej imponującej kolekcji, postanowił nazwać go nazwiskiem „Porges”. Był nim sam Harry Winston, a Jules Porges musiał mu tak zaimponować swoimi dokonaniami na rynku diamentowym, że ten zdecydował się rozsławić jego nazwisko w jeszcze jeden sposób – nazywając nim piękny kamień. Co ciekawe, mimo że w zbiorach tego legendarnego nowojorczyka znalazło się wiele diamentów, które nie miały jeszcze nazwy, Winston nigdy nie chciał, aby dać któremuś z nich swoje nazwisko. Nie wiadomo, czy to skromność, czy inne pobudki sprawiły, że słynny jubiler nigdy nie skorzystał z tej dość powszechnej wśród kolekcjonerów metody nazewnictwa.
Charakterystyka kamienia
W porównaniu z innymi klejnotami w kolorze fantazyjnie żółtym, Porges jest wyjątkowo duży – ma bowiem aż 78,53 karata. Jego czystość to klasa SI-1 (co oznacza, że posiada on w swojej budowie drobne inkluzje), a szlif to klasyczny, szlachetny asscher. Pośród tych cech najważniejszą jednak jest barwa, ponieważ fantazyjnie żółte ozdoby tego typu należą do rzadkości. Zalicza się je do grupy diamentów typu I, co oznacza, że w ich strukturze krystalicznej znajdują się wykrywalne ilości azotu (zazwyczaj mniej niż 0,1%). To właśnie ten pierwiastek jest odpowiedzialny za inny niż przezroczysty kolor kryształu i to dzięki niemu Porges może lśnić wyjątkowym żółtym blaskiem.
Pochodzenie klejnotu
Eksperci uważają, że podobnie jak wiele innych słynnych kamieni szlachetnych został on wydobyty na terenie Republiki Południowej Afryki. Być może właśnie dlatego Winston nazwał go nazwiskiem handlarza, który przyczynił się do rozkwitu tego regionu pod względem wydobycia brylantów. Nadal brakuje jednak szczegółowych danych dotyczących pochodzenia Porgesa, takich jak kopalnia, w której go odkryto, masa nieoszlifowanego samorodka czy też pierwsi właściciele diamentu. Zyskał on wyjątkową sławę dopiero wtedy, kiedy trafił do rąk Harry’ego Winstona. Słynny jubiler docenił unikatowe piękno tego kamienia, dlatego też przygotował mu iście wyjątkową oprawę. Zaprojektował aż dwa rodzaje biżuterii, w której centralnym miejscu miał znaleźć się Porges.
Jeden klejnot, dwie ozdoby
Pierwszym pomysłem, na który wpadł nowojorski jubiler, był prosty, minimalistyczny, wykonany ze złota pierścień, drugim zaś jego całkowite przeciwieństwo – kolorowa, bogato zdobiona broszka. W jej centralnym miejscu znajduje się imponujący klejnot, który jest otoczony żółtym złotem, platyną oraz mniejszymi szmaragdami, rubinami i przezroczystymi diamentami. Winston chciał, aby kamień ten mógł odgrywać podwójną rolę – ozdabiać zarówno pierścień, jak i broszkę – dlatego zaprojektował tę biżuterię tak, aby Porges mógł być z łatwością z niej wymontowany i ustawiony w innym miejscu. Po zrealizowaniu tego nowatorskiego pomysłu nowojorski jubiler nie cieszył się tymi ozdobami zbyt długo. Już w 1968 roku, a więc sześć lat po nabyciu klejnotu, sprzedał go kolejnemu właścicielowi, który do dziś pozostał anonimowy.
Sprzedaż unikatowej ozdoby
Nie wiadomo, jaką cenę zapłacił za ten słynny kamień Harry Winston ani ile dzięki niemu zarobił, sprzedając go kolejnemu kolekcjonerowi. Kiedy jednak w 2004 roku Porges miał ponownie trafić na sprzedaż, eksperci szacowali, że osiągnie on wartość od 600 tysięcy do 800 tysięcy dolarów. Aukcja odbyła się w ramach organizowanej w dniach 19 i 20 kwietnia wyprzedaży Magnificent Jewels w słynnym domu aukcyjnym Christie’s. W zestawie obok imponującego klejnotu znalazły się złoty pierścień, unikatowa broszka oraz… śrubokręt, za pomocą którego diament można było umieścić w obu tych ozdobach. Ostateczną ceną, jaką zdecydował się zapłacić za ten zestaw nowy właściciel, była kwota 769 100 dolarów, co oznaczało, że przewidywania ekspertów okazały się trafne. Od tamtej pory Porges nie trafił ponownie na sprzedaż, dlatego można przypuszczać, że od 15 lat znajduje się w rękach kolekcjonera, który zakupił go na aukcji Christie’s.
Mimo że ma niecałe 30 lat, o początkach jego istnienia wiadomo naprawdę niewiele. Pewne jest natomiast, że z egzotycznej Brazylii trafił do światowej stolicy obróbki kamieni szlachetnych, a następnie do kolekcji jednego z najsłynniejszych jubilerów wszech czasów, którego zwykło się nazywać „królem diamentów”. Nosiły go najlepsze modelki świata, a jego unikatowy i bardzo rzadki szlif zaskakuje do dziś. Poznajcie historię ponad 100-karatowego diamentu Paragon.
Unikat na skalę światową
Mimo że brzmi dość swojsko, nazwa tego klejnotu nie oznacza oczywiście sklepowego rachunku. Wzięła się z języka angielskiego, w którym oznacza „archetyp” czy też „wzór doskonałości”. I nie ma w tych słowach ani cienia przesady, ponieważ zarówno kolor, jak i czystość oraz perfekcyjny szlif tego kamienia są naprawdę wyjątkowe, dzięki czemu doskonale pasują do jego nazwy. Została ona nadana przez pierwszego, a zarazem jedynego znanego właściciela ozdoby – światowej sławy jubilera Laurence’a Graffa, założyciela firmy Graff Diamonds Company. Sam Graff zwykł mówić o sobie, że diamenty zawsze go fascynowały, są nieodłączną częścią jego życia i urodził się właśnie po to, by być wśród nich. Marka stworzona przez jubilera jest obecnie jedną z największych na świecie, a jego majątek został w 2018 roku oszacowany na 5,6 miliarda dolarów.
Skąd pomysł na nazwę ozdoby?
Jak informuje książka „The Book of Diamonds” autorstwa Joana Youngera Dickinsona (ze wstępem napisanym przez samego Harry’ego Winstona), określenie „paragon” było używane wcześniej w odniesieniu do idealnych diamentów pozbawionych wszelkich skaz czy wytrąceń oraz osiągających masę ponad 100 karatów. A więc 137,82-karatowy klejnot o czystości IF (internally flawless – wewnętrznie bez skazy), najwyższej klasie barwy (D) oraz w niezwykle rzadkim, siedmiostronnym szlifie z pewnością zalicza się do tego elitarnego grona najpiękniejszych kamieni.
Nietypowe pochodzenie i wiele niewiadomych
Zwykło się uważać, że najsłynniejsze diamenty świata pochodzą albo z Afryki, albo z historycznych kopalni indyjskich. Paragon jest więc wyjątkiem od tej reguły – ten imponujący samorodek znaleziono bowiem w Brazylii, w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Mimo że od jego wydobycia minęło zaledwie niecałe 30 lat, to do dziś nie wiadomo nic o jego dokładnej dacie odkrycia, kopalni ani o początkowych losach. Nieznana jest nawet masa, jaką miał nieoszlifowany diamentowy samorodek przed jego obróbką jubilerską, ani to, w jaki sposób trafił z Ameryki Południowej do Europy.
Niecodzienny pomysł jubilerskiej sławy
Pewne jest natomiast, że kamień ten znalazł się w międzynarodowej stolicy gemmologii – w Antwerpii w Belgii. Tam zakupił go światowej sławy jubiler Lawrence Graff, a następnie zlecił jego cięcie oraz szlifowanie. To dzięki pomysłowi Graffa klejnot zyskał unikalny szlif latawca. Skąd taki pomysł? Decyzja o nadaniu Paragonowi tak nietypowego kształtu została spowodowana najprawdopodobniej pierwotnym wyglądem surowego kamienia. Nowemu właścicielowi zależało, aby wydobyć z niego jak najlepszą czystość oraz blask, a jednocześnie otrzymać ozdobę o jak największej masie ponad 100 karatów.
W jednym z najlepszych laboratoriów
Graff miał duże doświadczenie jako słynny jubiler, dlatego podjął odważną decyzję o oszlifowaniu klejnotu w kształt latawca. Z pomocą przyszło mu również 30 doświadczonych ekspertów pracujących w należącym do niego laboratorium i na co dzień zajmujących się obróbką jubilerską kamieni o dużej masie. Rozmiar Paragonu nie był więc dla nich ani przeszkodą, ani żadną nowością. Taki zespół szlifierzy połączony z tak pięknym diamentem musiał więc być pewną receptą na sukces. I rzeczywiście, zaprezentowanie oszlifowanego kamienia okazało się prawdziwą sensacją wśród kolekcjonerów oraz wielbicieli unikatowej biżuterii na całym świecie.
Uroczysta prezentacja wyjątkowej ozdoby
Po zakończeniu obróbki jubilerskiej Paragon osadzono jako zawieszkę w biżuterii równie unikatowej, jak on sam – w wyjątkowym naszyjniku-bransolecie projektu marki Graff Diamond Company. Ozdoba została wykonana ręcznie w jednym z najlepszych warsztatów należących do Graffa, a Paragon połączono w niej z kilkoma mniejszymi diamentami w różnych kolorach, takich jak fantazyjny niebieski, różowy oraz żółty. Na ich tle jeszcze bardziej wyróżnia się perfekcyjnie przezroczysta barwa tej cennej zawieszki. Całkowita masa wszystkich kamieni wykorzystanych w tym naszyjniku to 190,27 karata, a został on pokazany światu w 1999 roku, kiedy to wywołał prawdziwe poruszenie. Właśnie wtedy, z okazji uroczystości z okazji rozpoczynającego się nowego stulecia, została zorganizowana uroczysta gala sponsorowana przez diamentowy koncern De Beers oraz markę Versace. Na imprezie pojawiła się supermodelka Naomi Campbell, a jej szyję ozdabiała biżuteria, w której centralnym miejscu znajdował się Paragon.
Charakterystyka klejnotu
Jak już wspomnieliśmy, diament Paragon ma masę wynoszącą 137,82 karata, barwa klasy D (dzięki czemu jest całkowicie bezbarwny) oraz czystość IF. Do tego dodać należy unikatowy siedmiostronny szlif zwany „latawcem” i mamy gotowy przepis na jeden z najpiękniejszych klejnotów na świecie. Jest on także kamieniem typu IIa, co oznacza, że w jego składzie chemicznym nie ma azotu (lub istnieją jedynie śladowe, niewykrywalne ilości tego pierwiastka). Dodatkowo w krysztale tym nie ma żadnych odkształceń plastycznych, dlatego o takich diamentach mówi się, że są strukturalnie doskonałe oraz chemicznie czyste.
Światowy gigant
Jeśli zaś weźmiemy pod uwagę masę kamienia, Paragon jest dziesiątym na świecie największym oszlifowanym klejnotem o barwie typu D. Przed nim w zestawieniu znalazły się 530,20-karatowy Cullinan I, 317,40-karatowy Cullinan II, 273,85-karatowy Centenary, a także Jubilee, Millennium Star, La Luna, Orłow, Jacob-Victoria oraz Regent. Paragon to także piąty co do wielkości diament, którego barwa klasy D łączy się z czystością IF oraz największy na świece kamień tego typu w szlifie latawca. Nadal znajduje się w posiadaniu Graffa, dlatego nie wiadomo, jaką cenę osiągnąłby obecnie. Pewne jest natomiast, że informacja o jego sprzedaży wywołałaby prawdziwą sensację.